poniedziałek, 21 grudnia 2015

Alternatywna Kompilacja Świąteczna

Cześć! Świąteczny klimat panuje na ulicach i w centrach handlowych już od listopada, a w radiu zapewne lecą teraz świąteczne przeboje. Pewnie u części z Was budzi to pewne kontrowersje, czy niechęć, więc postanowiłem zrobić coś specjalnego. Przygotowałem kompilację złożoną z albumów, które w całości mi się podobały i dobrze je zapamiętałem (+są zamieszczone na Youtube w całości w postaci jednego filmiku). Myślę, że są świetną alternatywą dla ludzi nie czujących klimatu świąt lub nie cierpiących puszczanych po kilkadziesiąt razy tych samych świątecznych piosenek (lub świąt samych w sobie).
Można klikać po kolei albo wedle uznania (jak się komuś jakaś okładka albo nazwa spodoba). Sugeruję tylko, że chociaż albumy są poukładane ciut losowo, ich klimat staje się cięższy w miarę zbliżania się do końca tego tasiemca.

Portugal. The Man - Evil Friends
Foster The People - Torches
Fugazi - Repeater















Japandroids - Post-Nothing












The Sea and Cake - Car Alarm












Brad Sucks - I Don't Know What I'm Doing















Ben Kenney - Leave On Your Make Up EP












And So I Watch You From Afar - All Hail Brigtht Futures













Hum - You'd Prefer an Astronaut














John Frusciante - Empyrean













Bass Drum Of Death















Ty Segall - Melted
Wavves - Life Sux EP
Death From Above 1979 - You're a Woman, I'm a Machine













Fuzz - Fuzz


Witch - Witch














Melvins - Senile Animal














Truckfighters - Phi













Mudhoney - Superfuzz Bigmuff














Nirvana - Bleach


Wracam po tym całym świątecznym okresie. Nawet mam już postanowienie noworoczne: dalej prowadzić bloga. Pozostało tylko jedno: Wesołych Świąt!

Kapitan

P.S. Blogger rozpierdzielił te filmiki wizualnie jak mu się tylko podobało i ubolewam, ale nie potrafię tego w tej chwili naprawić.

piątek, 11 grudnia 2015

Portugal. The Man

Postanowiłem w końcu wziąć się do roboty. Nie mam czasu, ale chrzanić to. Kto pokaże kolejny genialny zespół jak nie ja? Chyba tylko ja (+5 do narcyzmu).


Portugal. The Man - sugerując się nazwą zespołu można wnioskować, że pochodzi on z Portugalii, ale oczywiście tak nie jest. To było by zbyt proste. Zespół pochodzi z miasta Wasilla w stanie Alaska w USA (też fajne miejsce) i został uformowany w 2002r. Portugal. The Man składa się z 4 członków. Oto oni:

John Baldwin Gourley - wokalista, gitarzysta, w dodatku zdarza mu się obsługiwać klawisze
i automaty perkusyjne

Zachary Carothers - bass, backing wokal

Kyle O'Quin - keyboard, syntezatory, czasem gitara i backing wokal

Jason Sechrist - nie kto inny jak tylko perkusista


Co można o nich powiedzieć? Ja mogę powiedzieć, że wszystkim znajomym, którym ich podesłałem, spodobali się. W zasadzie to mało powiedziane.Wracaliśmy z przyjacielem (Cześć, Przemek! Chyba za często się tu pojawiasz...) ze szkoły i w pewnym momencie po prostu wypalił coś w stylu:
-Stary, skąd Ty wziąłeś ten zespół?!
-Jaki zespół?
-Portugal. (The Man)!
Oczywiście było to pełne ekspresji i pozytywnych określeń i tak dalej.

Znajoma perkusistka od dwóch tygodni, czyli od kiedy pokazałem jej Portugal. The Man
i obiecałem o nich napisać, przy każdej okazji mi o tym przypomina (Cześć, Olu! Obiecałem, więc jest). To również mówi wiele o wspaniałości tego zespołu.

W tym momencie uświadomiłem sobie, że jeszcze ich nie usłyszeliście, więc wypadałoby coś wstawić. Zamiast jednego kawałka wrzucam po prostu cały album, od którego zacząłem i który to wpisał się w poczet uwielbianych albumów, a dzięki któremu zespół dołączył do zaszczytnego kilkudziesięcio-pozycyjnego grona moich ulubionych zespołów.


O Portugal. The Man mógłbym wyrażać się  w samych superlatywach (jak zwykle zresztą), ale im się to naprawdę należy. W ciągu dwóch tygodni album odtworzyłem pewnie około 10 razy (okej, 5-6, nie mam tyle czasu na słuchanie jednego zespołu). Do tego można doliczyć utwory z innych albumów i pojedyncze puszczanie utworów z owego albumu. Po prostu jestem zachwycony.

Muzykę Portugal. The Man można określić najprościej jako rock alternatywny w bardzo przyjemnej odsłonie i tego się trzymajmy. Na ten temat nie ma co się rozwodzić. Najlepiej po prostu posłuchać.

Zespół do tej pory wydał 7 albumów, z czego miałem przyjemność posłuchać ostatnich czterech w kolejności wydania. Są to: "The Satanic Satanist" (gdzie moja butelka wody święconej...), "American Ghetto", "In the Mountain in the Cloud" oraz "Evil Friends" (jeden z tych albumów, który się nie nudzi). Reszty jeszcze nie zdążyłem posłuchać, trochę tego jest, ale zapewne to nadrobię. Dobra, na pewno to nadrobię, nie odpuszczę sobie tak dobrego kawałka muzyki.

Tym razem nie zamieszczam listy utworów do posłuchania, bo musiałbym chyba wypisać całe albumy od początku do końca, a to jest bez sensu. Zamiast tego zamieszczam jeszcze tylko ten.


Musze przyznać, że podobają mi się te okładki. Lubię abstrakcję. I klimat utworów jest taki... ma to coś, co się czuje. Zostawiam Was teraz z Portugal. The Man i idę spać (opcjonalnie grać w Raymana, jeśli nieodpowiedzialna i nierozsądna część mnie weźmie górę).

To ja się żegnam,
Kapitan

piątek, 4 grudnia 2015

Post Specjalny #2

...czyli post z cyklu: jestem leniem i chce mi się spać. Ale tak naprawdę to mam ważniejsze zajęcia niż pisanie bloga. Co? Ale jak to? Co może być ważniejsze niż pisanie bloga?!. Zapracowany weekend w stylu: próba zespołu, koncert Farben Lehre + The Analogs + Rejestracja (pewnie jakaś niszowa legenda punk'a) i zabawy dla dzieci (nie pytajcie). I oczywiście trzeba się uczyć.
Zapowiada się całkiem przyjemny (gdyby nie nauka) zalatany weekend.


Rozmyślałem, co by tu dzisiaj wrzucić. Zajrzałem w zakładkę "ulubione" i wygrzebałem utwory z kanału Jam In the Van. Zespoły są zapraszane i grają małe sesyjki po 2-3 piosenki. Fajna sprawa. Poznałem tam wiele ciekawych zespołów. Co prawda istnieją dla mnie w większości jako zespoły kilku piosenek, ale za to fajnych piosenek. Postanowiłem się z Wami nimi podzielić. Oto one.

Audacity - Counting the Days - Od razu z grubej rury. A co!

Audacity - Hole in the Sky

Audacity - Cold Rush

Pangea - Offer - Dobre do słuchania wieczorem.

The Orwells - In My Bed

The Orwells - Mallrats

Guantanamo Bay Watch - Sad Over You - Kawałek fajnego surf-rocka. Dodatkowo gitarzysta ma dość oryginalny głos. Śpiewa jak Muppet. Umiałem nawet kiedyś zagrać oba kawałki na basie. A co tam, posłuchajcie sobie całej płyty.

Guantanamo Bay Watch - Clam Party

Little Hurricane - Superblues - Jak ktoś  zamierza zgłębić twórczość Little Huricane, to polecam. Z tego co się kiedyś zorientowałem, było warto.

Little Hurricane - Bones

Little Hurricane - Haunted Heart

Froth - Lost My Mind - Mają ciekawy instrument, zwany omnichordem. I przyjemne piosenki. Najmniej podoba mi się "General Education". Pozostałe dwa z tej listy są super.

Froth - General Education

Froth - Saccharine Sunshine 


Coś się spodobało? Jacyś faworyci z listy? A może ktoś chce podzielić się ze mną swoimi odkryciami? Ewentualnie można też skorzystać z prawa do milczenia.

Cześć i czołem,
Kapitan

P.S. Żeby mieć do czego słuchać muzyki, odsyłam do komiksu niejakiego Konrada Okońskiego, działającego pod pseudonimem Koko. Jest bardzo śmieszny i bardzo wciągający. Zdecydowanie jeden z lepszych komiksów jakie czytałem. Oto Kij W Dupie.

P.S.2 Na Facebooku istnieje strona bloga, na której informuję o nowych postach.

piątek, 27 listopada 2015

Playlista #1

Cześć, co u Was słychać? Ja jestem już całkowicie wyprany z sił. Miałem pracowity tydzień matur próbnych. Na szczęście już jest po, a to oznacza tylko jedno - fajrant! Postanowiłem sobie dlatego trochę odpuścić i zamiast jednego zespołu, mam dziś dla Was kilka (bardzo zabawne).

Playlista powstała w poniedziałek, dzień wielce znienawidzony przez "wszystkich". Nie pamiętam już jaki był mój poniedziałek, ale pewnie nie był fajny. Za to miał wspaniały soundtrack w postaci tych utworów:

Hot Lunch - "Killer Smile"
Znam przez kumpla perkusisty. Z początku się nie jarałem, ale jak potem nie mogłem przestać słuchać. Miazga.

Kyuss - "Catamaran"
To znam akurat przez samego siebie. Jest to cover zespołu Yawning Man, ale w tym wykonaniu o wiele bardziej mi się podoba. I ma wspaniały basik, który razem z gitarami prowadzi utwór.

And So I Watch You From Afar - "Mend And Make Safe"
Jeden z utworów, które mnie kupił i przekonał do słuchania ASIWYFA. Jest wspaniały. Poważnie.

Mojave Lords - "Unfuckwithable"
To co mnie urzekło szczególnie, poza dobrym utworem, to perkusja. Ta perkusja aż grzmi.

Mountain Witch - "Stone The Witch"
Bardzo dobry łomot i bardzo dobre riffy. Lubię ten utwór najbardziej ze wszystkich od tego zespołu. Można go słuchać godzinami (najlepiej wieczornymi).

To tyle na dziś. Zastanawiałem się nad wprowadzeniem nowego elementu w postaci takich właśnie playlist co 2-3 tygodnie. Muszę się tylko zastanowić czy robić to w ramach piątkowego postu, czy osobno w jakiś inny dzień. Zobaczymy, jakoś się to rozwiąże.

Pamiętajcie o tym, żeby regularnie jeść i spać, to bardzo ważne.

Kapitan

piątek, 20 listopada 2015

El Ten Eleven

Gdy tak sobie myślę, że kiedyś twierdziłem, że nie byłbym w stanie słuchać muzyki instrumentalnej, bo to nudne i ile można słuchać jak ktoś tylko gra i nie ma komu śpiewać... Tak, to zdecydowanie wywołuje uśmiech na mojej twarzy.


Swoją drogą, dawno nie było jakiegoś duetu, co? To dzisiaj też nie będzie.

Mam Cię! Oczywiście, że będzie.

Prawdopodobnie od tego utworu zaczynałem słuchać El Ten Eleven.

Zdawać by się mogło, że w skład zespołu wchodzi przynajmniej piątka ludzi, ale w rzeczywistości są to zaledwie dwie osoby.


El Ten Eleven odkryłem przy okazji szukania w sieci duetów grających w zestawieniu perkusja-bass, więc niestety niespodzianka w postaci małej liczby muzyków w zespole mnie ominęła. Za to nie ominęła mnie niespodzianka w postaci ich niezwykłej muzyki. Trzeba to przyznać, Kristian Dunn i Tim Fogarty są bardzo utalentowanymi muzykami. Chłopaki grają post-rock i wyraźnie słychać, że mają swój konkretny, wyróżniający ich styl.

Rodzi się pytanie: W porządku, są w stanie nagrać takie rozbudowane kawałki w dwie osoby,
ale czy są je w stanie zagrać na żywo? Oto odpowiedź.

Ten sam utwór na żywo. Tak dla porównania.

Cała magia polega na zapętlaniu przez Kristiana za pomocą efektów poszczególnych motywów
i odtwarzania ich w czasie rzeczywistym. Brzmi banalnie. I oczywiście wcale takie nie jest. Spójrz tylko na jego pedalboard (dla niewtajemniczonych - to ta skrzyneczka z efektami). Guziczków jak w kokpicie odrzutowca. Jednoczesne zapętlanie riffów, granie kolejnych
i utrzymanie się w tempie... podziwiam i szanuję.

Oprócz looperów, Dunn wykorzystuje również takie efekty, jak np. delay (do nadania przestrzeni utworom), tremolo (słychać je np. w intro utworu "Hot Cakes"), octaver (szczerze to nie zauważyłem użycia tego efektu w żadnym z utworów, ale to po prostu najzwyczajniej uciekło mojej uwadze), distortion (do zabrudzenia brzmienia bassu i gitary) oraz whammy (pozwala wytworzyć te charakterystyczne wysokie falujące dźwięki słyszalne w utworze "Every Direction is North"). Bardziej zainteresowanych sprzętem Kristiana odsyłam tutaj.


Widoczne na wideo i zdjęciach gitary to bezprogowy bass marki Wal oraz tzw. 'doubleneck' Carvin'a (najczęściej istnieją modele dwugryfowych gitar, gdzie jedna część to
6-strunowy, a druga to 12-strunowy elektryk, ale w tym wypadku połowa instrumentu to gitara,
a połowa bass). Oba instrumenty są bardzo rzadkie. Mają w sobie coś takiego, co sprawia,
że bardzo podobają mi się wizualnie. No i brzmienie tego dwugryfowego Carvin'a jest wspaniałe.
W skład jego wyposażenia wchodzi jeszcze 6-strunowy bass, na którym gra na najnowszym albumie, ale nic konkretnego mi o nim nie wiadomo.


Nie sposób nie docenić perkusisty, który gra idealnie w tempie, podczas gdy basista obsługuje całą maszynerię. W skład zestawu Tim'a wchodzi perkusja akustyczna, postawiona obok perkusja elektroniczna oraz kilka padów perkusyjnych. Robi z nich świetny użytek, nadając utworom odpowiedniego tempa i dynamiki oraz charakteru w zależności od użytego zestawu.

Od czasów swojego założenia w 2002r. El Ten Eleven nagrali już 6 albumów. Są to między innymi: "El Ten Eleven", "Every Direction is North", "These Promises Are Being Videotaped",
"It's Like a Secret", "Transitions" oraz "Fast Forward". Oprócz tego zespół wydał album z remixami "Transitions" oraz bardzo przyjemną EP-kę "For Emily", którą mogę zdecydowanie polecić, albowiem ją przesłuchałem i moim zdaniem jest dobra (oprócz niej udało mi się przesłuchać w całości pozycje numer 2, 3 i 4 oraz kilka pojedynczych utworów z pozostałych płyt).


Tym razem znalazłem nawet kilka konkretnych ciekawostek, których chyba ostatnio brakowało.

1. Kristian Dunn a.k.a dr. Cox nie jest fanem gry na gitarze i uważa się raczej za basistę.

2. Nazwa zespołu ma zaskakującą genezę. Naprawdę nie spodziewałem się,  że pochodzi ona od nazwy samolotu pasażerskiego Lockheed L-1011 TriStar.

3. Co prawda smutny fakt, ale na swój sposób interesujący. Zespołowi El Ten Eleven sprzęt został skradziony aż dwa razy. Na szczęście przy pomocy fanów i internautów udało się go odzyskać. Przynajmniej za pierwszym razem. Za drugim zespół wydał album z remixami "Transitions", a fani zorganizowali zbiórkę, żeby pomóc im w uzupełnieniu strat w postaci skradzionego sprzętu, aby można było rozpocząć trasę koncertową. Jeśli jakiś zespół ma fanów, których można nazwać prawdziwymi i oddanymi, to na pewno jest to El Ten Eleven.

4. EP-ka "For Emily" jest zadedykowana zmarłej przyjaciółce muzyków.

5. Dunn and Fogarty byli członkami pochodzącego z San Diego Softlights, który był pierwszym amerykańskim zespołem, który podpisał umowę z australijską wytwórnią Modular Records.

Podoba mi się to zdjęcie. Jest takie dynamiczne.

Utwory, które mogę polecić, aby zacząć swoją przygodę z El Ten Eleven to:

Hot Cakes ( <=== Jestem wielkim fanem motywu, który rozpoczyna się w 1:01 i od tego momentu zaczyna się rozwijać, więc nie mogłem powstrzymać się przed zamieszczeniem tego kawałka również na liście.)
Every Direction is North
Jumping Frenchmen of Maine ( <=== Interesujący tytuł. Dunn gra tutaj na swoim bezprogowym Wal'u.)
I like Van Halen Because My Sister Says They Are Cool ( <=== El Ten Eleven mają naprawdę fajne tytuły.)
Falling
Yellow Bridges ( <=== Kolejny utwór, którego lubię posłuchać.)
Ian MacKaye Was Right
Chino
Fat Gym Riot ( <=== Również warto posłuchać.)
My Only Swerving ( <=== Uwielbiam riff rozpoczynający utwór.)
Thanks Bill
Transitions
Adam And Nathan Totally Kick Ass
Disorder ( <=== Cover Joy Division. Instrumentalny oczywiście.)

Baw się dobrze przesłuchując El Ten Eleven, jeśli Cię zainteresowali. A jak nie, to podejdź do tego jeszcze raz. Niektórym utworom trzeba dać czas aby je docenić.

Pozdrawiam,
Kapitan

piątek, 13 listopada 2015

Ørganek

Cześć! Mam wolne od trzech dni, więc tracę poczucie czasu i jak się okazuje, mamy dzisiaj piątek. Oczywiście mało świadomy tego faktu byłem bez pomysłu na kolejny post. Na szczęście pomysł przyszedł mi do głowy dosyć szybko. Właśnie słucham płyty Organka pt. "Głupi", którą dostałem od mojego zespołu na osiemnastkę (wielkie dzięki, Chłopaki!), więc postanowiłem,
że to właśnie będzie przedmiotem tegopiątkowego wpisu.

Tomasz Organek solo.
Ørganek to polskie trio obracające się w klimatach alternatywno-rockowo-bluesowych, które zostało założone przez Tomasza Organka w 2013r., czyli całkiem niedawno. Oprócz założyciela, który jest autorem tekstów, wokalistą, gitarzystą i po prostu kompozytorem, w skład zespołu wchodzą jeszcze basista Adam Staszewski oraz perkusista Robert Markiewicz. Wszyscy trzej muzycy występowali wcześniej w formacji SOFA. W instrumentarium nie zabrakło również
(no, zgadnijcie czego) organów. Nazwa zespołu zobowiązuje.

Wcześniej Organek istniał dla mnie jako jakiś tam Organek, świeży artysta na polskiej scenie muzycznej, podobno dobry i oryginalny. Ale teraz zasięgnąłem informacji i okazało się,
że istnieje już jakiś czas na polskiej scenie, grając w zespole SOFA, który swoje początki miał już w roku 2003. Przyczynę swojego stosunkowo późnego solowego debiutu wyjaśnia w jednym
z wywiadów takimi słowami:

Chciałem zrobić to dobrze, na pewniaka. Musiałem dojrzeć do wiedzy, świadomości, co chcę przez to pokazać, co napisać, skomponować. Nie chciałem, żeby ta płyta służyła wyłącznie zaspokojeniu własnego ego, aktem samouwielbienia, oto patrzcie - wydałem płytę pod własnym nazwiskiem. To zupełnie mnie nie interesowało. Człowiek musi dojrzeć i zrozumieć samego siebie. Wiedzieć, kim jest, kim chce być i kim mógłby. 

Odsyłam to przeczytania tego wywiadu w całości <tutaj>.
Można się w pewnym stopniu dowiedzieć jakim człowiekiem jest Tomasz Organek. Podoba mi się jego podejście do tworzenia muzyki dla samej muzyki, a nie z myślą o nachapaniu się.

A tu z zespołem.

Debiutancką płytę "Głupi" dostałem już kilka dni temu, ale dopiero dzisiaj znalazłem czas, żeby jej posłuchać. Włożyłem ją do odtwarzacza, popłynęły pierwsze dźwięki... Dawno nie miałem tak przyjemnego uczucia podczas słuchania muzyki. Puszczanie muzyki z płyt z odtwarzacza to jest to (lepsze może być tylko słuchanie muzyki z kaset lub winyli). Powiem tak: w trakcie zaledwie pierwszego utworu z płyty zacząłem żałować, że nie poszedłem na koncert Ørganka, gdy grał w moim mieście. Plakaty informujące o jego koncercie wisiały nawet w mojej szkole. Wtedy stwierdziłem tylko, że ma dosyć oryginalny pseudonim artystyczny i na pewno gra na organach. Teraz mogę co najwyżej pluć sobie w twarz, że nie zainteresowałem się jego muzyką wcześniej i śmiać się z moich wcześniejszych spostrzeżeń.

Jeśli miałbym zdecydować, który utwór z płyty jest moim ulubionym, nie byłbym w stanie. Pewnie dlatego, że na razie osłuchuję się z nią i jestem po prostu zafascynowany całokształtem płyty. Poza tym nie ma sensu szukania ulubionego utworu z płyty na siłę. Jednakże jest kilka pozycji, które szczególnie mi się spodobały. Co prawda jest to 3/4 płyty... Jestem zachwycony np. "Stay", które zrobiło furorę za granicą oraz "King of the Parasites", które momentami przywodzi mi na myśl moje ukochane The Doors. Uwielbiam pierwsze dwie pozycje na płycie, "Nazywam się Organek" i "Dziewczyna Śmierć", które wprowadziły mnie w interesującą twórczość Ørganka. Kolejnymi z solidnych rockowych faworytów są dla mnie "Młodzież Szuka Sensacji" oraz "Kate Moss". Naprawdę przyjemnie się ich słucha. Poziom trzymają też "Nie lubię" i "Italiano". Tak naprawdę wszystkie piosenki z płyty trzymają poziom i ciężko mi się do czegoś przyczepić. Może jednak, żeby nie wyjść na takiego, co wszystko co mu się wielce podoba zaraz wychwala pod niebiosa, przyznam, że "Autostrada 666" podobała mi się z całej płyty najmniej. Jest lekka i przyjemna w odbiorze, ale mnie nie porywa (i tak mi się podoba...). Skoro trochę już ponarzekałem, mogę powrócić do wyrażania pozytywnych opinii. "O matko" i "Głupi ja" grzeszą niebanalnymi tekstami i przyjemnym dla ucha instrumentarium. Akustyczna gitara
i oszczędna perkusja kojarzą mi się z takimi bluesowo-folkowymi klimatami.


Niestety jestem człowiekiem, który ma mało płyt, więc mój zachwyt spowodowany posiadaniem albumu w formie fizycznej jest całkowicie zrozumiały. W mojej skromnej płytowej kolekcji znajdują się Elektryczne Gitary, a gdzieś w innym pokoju leży nawet płyta Beatlesów (nawet nie wiem, czemu zaraz po odkryciu, że mam takową w domu jej nie przesłuchałem!). Są jeszcze jakieś niedobitki, których nie pamiętam. Także jak widać, cienko u mnie z kupowaniem płyt, ponieważ cała kasa idzie na sprzęt gitarowo-basowy.


Tak wygląda okładka. Jest prosta, utrzymana w czarno-białej kolorystyce. Bardzo mi się podoba. Myślę, że niczego jej nie brakuje.

Oczywiście napisów prawie nie widać, bo zdjęcia zrobiłem aparatem w telefonie, ale obiecuję, że jak dorwę gdzieś akumulatorki do aparatu, to aktualizuję post i to zdjęcie zamieni się na wyraźne zdjęcie w porządnej jakości.

Na odwrocie jak widać standardowo mamy listę utworów, a oprócz tego nadrukowany autograf Organka. Podoba mi się ten drobiazg z zapisaniem zer przy numerach piosenek w postaci stylizowanej pierwszej litery nazwy zespołu.

Żeby dowiedzieć się, co znajduje się w środku, musicie już dokonać zakupu. Płyta jest zdecydowanie warta każdej złotówki (poza tym 34,49zł za płytę to bardzo przystępna cena;
w wersji cyfrowej kosztuje zaledwie 14,99zł, chociaż posiadanie płyty w fizycznej formie jest o wiele bardziej satysfakcjonujące). Mogę tylko powiedzieć, że podobał mi się także bardzo minimalistyczny nadruk na płycie. No dobrze, jeszcze jedna rzecz. Bardzo fajnym dodatkiem jest książeczka z tekstami piosenek i zdjęciami członków zespołu. Bardzo przydatna rzecz w wypadku gdy wada wymowy lub jakaś upośledzona maniera wokalisty (nie potraktujcie tego zbyt poważnie) uniemożliwia zrozumienie śpiewanego tekstu, czego nie można powiedzieć o Organku, który ma dobrą dykcję i wyraźnie słychać każde jego słowo. W tym wypadku może nam posłużyć do dogłębnego przeanalizowania tekstów piosenek, które moim zdaniem są inteligentne i brzmią niebanalnie. Poważnie, napisać dobry tekst w języku polskim to sztuka.

A to Organek na 21. Przystanku Woodstock.

Co tu dużo mówić. Ørganek to bardzo solidny zespół z trzymającymi się kupy kompozycjami
i interesującymi tekstami. Kolejność utworów na płycie "Głupi" jest przemyślana. Zachowany jest odpowiedni balans pomiędzy utworami z przewagą rockowych gitar, bluesowymi akustycznymi klimatami i lekkimi płynącymi piosenkami. Nawet w taki szary i pozornie z lekka ponury dzień sprawia, że otaczająca nas rzeczywistość nabiera kolorów i poprawia samopoczucie. Cóż, płyta przez cały dzień grała w moich słuchawkach, to mówi samo za siebie.

Trzymajcie się ciepło i udanego weekendu,
Kapitan

P.S. Z okazji urodzin dostałem jeszcze 2 muzyczne koszulki, którymi po prostu muszę się pochwalić.

Podobny motyw widziałem w teledysku do "What do you want" zespołu The Toobes i chciałem mieć swoją koszulkę w tym stylu. Już Ci dziękowałem za nią kilkakrotnie, ale co mi tam. Dziękuję Hipisie!


Tego się szczerze nie spodziewałem. Dostać koszulkę ze swoją podobizną w stylu Scott'a Pilgrimm'a... to jest coś! Też wiesz, że jestem zachwycony prezentem, ale powtórzę się. Dziękuję, Olu!

Czarnym paskiem musiałem zasłonić swoje imię i nazwisko, ponieważ jest to 'koszulka imienna'

Obie koszulki są o tyle fajne, że napis pierwszej jest malowany ręcznie farbkami do tkanin, a projekt nadruku koszulki z komiksowym mną jest również narysowany samodzielnie. Dziękuję Wam wszystkim, jesteście świetni!


piątek, 6 listopada 2015

The Sea and Cake

Oto jeden z najwspanialszych zespołów na świecie.


The Sea and Cake to amerykański zespół, który działał w latach 1994 - 2004, po czym wznowił działalność w 2007r. Muzyka, którą gra jest cudowna i nie odczuwałem potrzeby przypisania jej do jakiegoś konkretnego gatunku. I niech tak pozostanie. Wystarczy posłuchać.

A oto skład zespołu:

Sam Prekop - wokal, gitara
Archer Prewitt - gitara, pianino wokal
John McEntire - perkusja, syntezator
Eric Claridge - bass, syntezator

Wpadłem na niego zupełnie przypadkiem, słuchając swojego ulubionego zespołu na Youtube
i przeglądając komentarze. Gdy zobaczyłem, że pewien użytkownik chwalił 'uploadera' za dobry gust i w jednym zdaniu znalazły się nazwa mojego ulubionego zespołu (celowo jej nie podaję, gdyż zamierzam o nim napisać) oraz The Sea and Cake, postanowiłem sprawdzić, co to za zespół. To była dobra decyzja. Zacząłem od "Pages" i "Staircase", a następnie puściłem sobie "New Schools". Przy pierwszych dwóch poczułem, że to coś wspaniałego, a przy trzecim już byłem kupiony na wieczność.


To co może wyróżniać The Sea and Cake spośród innych zespołów to na pewno ich oryginalny styl. Interesujące wokale, takie jakby senne. Wspaniała praca gitar, tworząca lekko melancholijny nastrój. I te solówki, ach... Bass również odgrywa dużą rolę w zespole.
Wyraźnie słychać jego linie, które wspólnie z gitarami nadają utworom The Sea and Cake unikalnego charakteru. Perkusja jest również bardzo przyjemna. Nie za mocna, a jednak wyraźna. Świetnie się wpasowuje. Bywa, że zespół wprowadza elementy elektronicznych brzmień przez zastosowanie syntezatorów, automatów perkusyjnych i takich tam.

Powiem szczerze, że jest to pierwszy zespół na blogu, który opisuję bez przesłuchania całej jego dyskografii. Po prostu, gdy usłyszałem cały album "Car Alarm", tak mnie zachwycił, że długo nie mogłem zabrać się za kolejne. Gdy miałem ochotę posłuchać czegoś od The Sea and Cake po prostu wciąż wracałem do "Car Alarm". To jeden z tych albumów, który podoba mi się w całości
i mogę go słuchać na okrągło.
Spojrzałem na dyskografię zespołu dopiero w trakcie pisania tego posta i okazało się, że mam jeszcze sporo do nadrobienia, albowiem The Sea and Cake wydało łącznie aż 10 albumów oraz
2 EP-ki i 2 single! Witamy w raju. Ogólnie udało mi się kiedyś w wolnej chwili posłuchać debiutanckiego albumu zatytułowanego nazwą zespołu (niestety w tej chwili ledwo go pamiętam), a przedwczoraj poczułem potrzebę posłuchania kolejnego, którym był "The Moonlight Butterfly". Można do tego doliczyć jeszcze kilka pojedynczych utworów wybranych losowo, włączając w to nagrania koncertowe.


Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo bym chciał pójść na ich koncert. Gdyby w Polsce znalazło się wystarczająco dużo fanów, można by było go 'zabukować'. Ech, marzenia... Marzy mi się jeszcze ich koszulka. I nie tylko ich. Ostatnio mam jakąś fazę na chęć posiadania różnorakich koszulek.

Czas na parę ciekawostek!

Okładki płyt The Sea and Cake najczęściej przedstawiają zdjęcia Sam'a Prekop'a lub obrazy Eric'a Claridge'a.

Ostatnio wpadłem na post-rockowy zespół o nazwie Tortoise (może ktoś zna). Okazało się,
że gra w nim John McEntire z The Sea and Cake.

To tyle z ciekawostek...

A oto oficjalna strona The Sea and Cake. Można tam znaleźć dyskografię zespołu czy informację o trasach koncertowych. Oczywiście mamy też galerię i link odsyłający do stronki z 'merchem' zespołu, jak również dane kontaktowe i inne przydatne linki. Takie tam standardy.

Jak już przy standardach to oczywiście przygotowałem listę utworów do posłuchania.

Pages/Staircase ( <=== Dwa utwory w jednym filmiku na Youtube. To od nich się wszystko zaczęło.)
New Schools
Car Alarm
Window Sills
Weekend
A Fuller Moon
Mirrors ( <=== Ten instrumental to coś, co rzeczywiście brzmi, jakby mogło grać w gabinecie luster)
Aerial
On a Letter ( <=== Jeden z moich ulubionych z płyty "Car Alarm", zaraz obok "New Schools" i "Car Alarm")
The inn keeping ( <=== Lubię słuchać tego utworu. 10 minut czystej rozkoszy.)
Monday

Mam nadzieję, że ktoś podziela mój zachwyt.
To do następnego razu,
Kapitan

piątek, 30 października 2015

Mother Vulpine

Wróciłem! Nie ma opierdzielania się. Tydzień temu było (ale uzasadnione). W ciągu tego tygodnia znalazłem tyle fajnych zespołów, że spokojnie miałbym materiał na kolejne 2 miesiące z góry.


O Mother Vulpine wspominałem  jako o poprzedniej kapeli Matt'a Bigland'a przy okazji mówienia o Dinosaur Pile-Up. Poświęciłem wtedy swoje 5 minut na zorientowanie się, jak to w ogóle brzmi (ciekawość jak zwykle wygrała). Włączyłem. 'No dobra, brzmi ciekawe, ale posłucham kiedy indziej.' I wtedy to było na tyle. Ostatnio jednak przypomniałem sobie o nich i postanowiłem nadrobić zaległości. Opłaciło się.

Zespół uformował się w 2006 roku w składzie:
-Matt Bigland (gitara, wokal)
-Lindsay Wilson (gitara, wspierający wokal)
-Tom Hudson (bass, wspierający wokal)
-Ben Waddleton (perkusja)

Niestety Mother Vulpine rozpadło się rok później (ale udało im się wystąpić jako support przed Eagles Of Death Metal). Dla wielu fanów zespołu jest to naprawdę wielka szkoda. Przez rok swojej działalności udało im się wypracować swoje charakterystyczne brzmienie, które dało się usłyszeć już po pierwszym wysłuchaniu utworu. Ten zespół nie brzmi jak kolejna kopia kopii jakiegoś zespołu, tylko jak Mother Vulpine. Po prostu posłuchajcie.

Teledysk został samodzielnie nakręcony przez zespół.

Od tego kawałka poznałem Mother Vulpine. Wyraźnie słychać, że mają swój styl. Nisko nastrojone gitary, charakterystyczne prowadzące melodie i bass, który tworzy solidną podstawę (początkowo Matt i Lindsey widzieli Tom'a jako swojego gitarzystę, ale prędko okazało się,
że według ich wizji lepiej sprawdza się w roli basisty). Oczywiście nie sposób nie wspomnieć
o dość unikalnej perkusji, która nadaje utworom Mother Vulpine charakteru, który zdecydowanie nie pozwala słuchaczowi usiedzieć w miejscu. Do wokalu nie mam zastrzeżeń, ponieważ lubię późniejszą pracę Matta w Dinosaur Pile-Up, aczkolwiek mam wrażenie, że w Mother Vulpine nie był jeszcze tak dobrze ukształtowany.

Same utwory zdecydowanie wpadają w ucho i zapadają w pamięć. Wymagają jednak od słuchacza kilkakrotnego wysłuchania. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Miały to coś, ale musiałem się do nich przekonać.

Koncepcja zespołu jest oparta na mitycznej, mrocznej 'baśni' stworzonej według wizji Biglanda. Wyjaśnia ona pochodzenie zespołu w następujący sposób:
W noc poślubną pewna kobieta została opuszczona przez mężczyznę, o którym mówi się,
że posiada wilcze serce. Kobieta urodziła czwórkę dzieci, których prawdziwa forma jest nieznana. Nie wiadomo czy są oni ludźmi, wilkami, czy tym i tym jednocześnie.

Zdjęcie z halloween'owego koncertu.

Cóż, trochę popłynął, ale brzmi to oryginalnie. Nieczęsto spotyka się zespół, którego wizja oparta jest na konkretnym pomyśle. Mam na myśli właśnie takie "tło historyczne".
Jeden z zespołów, które przychodzą mi do głowy, jak już jesteśmy przy takich konceptach,
to Man or Astro-Man?, grający surf rock w nieco eksperymentalnej odsłonie. Po prostu spójrzcie jak wyglądają podczas sesji w radiu KEXP i poczytajcie o nich co nie co.

Wróćmy jednak do głównego obiektu dzisiejszego wpisu. Z jednej strony jestem przyzwyczajony do średniej jakości nagrań, ale w wypadku, gdy są one wyłącznie w słabej jakości, trochę ubolewam. Tak własnie jest w przypadku Mother Vulpine. Niemniej jednak, puszczone na cały regulator wciąż cieszą.
Oczywiście musiałem trafić na coś ciekawego, jak to zwykle bywa,
i odkryłem, że jeden z fanów planuje nagrać wszystkie utwory Mother Vulpine ponownie, ale w lepszej jakości. Projekt nosi nazwę "Mother Vulpine Project", a jego progres możecie obserwować na specjalnie do to przeznaczonym kanale na youtube, a nawet do niego dołączyć (kuszące, nawet sam wziąłbym udział, gdyby nie fakt, że nie mam czym nagrywać).

Ciekawostka na koniec: z rozpadu Mother Vulpine wyszło tyle dobrego, że po tym zdarzeniu Matt Bigland uformował Dinosaur Pile-Up, a Tom Hudson dołączył do Pulled Apart By Horses (kolejna interesująca kapela inspirowana brzmieniem lat 90-tych; zalecam wysłuchanie utworu "Medium Rare").

Nie może się obejść bez listy utworów do posłuchania. Tym razem są to po prostu wszystkie pozostałe piosenki, które znalazły się w sieci. Moim zdaniem są warte przesłuchania.

For A Friend, You've Got A Knfie Through Your Tongue
Wolf Song
Teething
The Demise Of Mr. Gle ( <=== Bardzo przyjemny instrumental.)
Yellow Top ( <=== Swoją drogą właśnie zauważyłem pewne podobieństwo w refrenie tego utworu oraz "All Around The World" Dinosaur Pile-Up)
Snow Falling In Unison
The Hammer That Cracked The Bell ( <=== Obecnie mój ulubiony kawałek Mother Vulpine.)
We'll Be Detectives For The Day

Mam nadzieję, że zespół Wam się spodobał. Udanego weekendu,
Kapitan

czwartek, 22 października 2015

Post Specjalny #1

Czemu specjalny? A bo tak. Jadę jutro na wycieczkę i wracam w nocy, więc nie zdążę napisać posta jak co piątek. Wyjątkowa sytuacja. I to jest pierwszy powód, dla którego można uznać dzisiejszy czwartkowy wpis za specjalny.
Powodem numer dwa może być fakt, że udało mi się dobić liczby 10 postów, czyli prowadzę tego bloga już 10 tygodni. I to regularnie co piątek (z wyjątkiem dnia dzisiejszego oczywiście).
Powodem numer trzy jest kawa (osoby wtajemniczone w moją dzisiejszą przygodę w tym momencie pewnie się zaśmiały albo chociaż uśmiechnęły
z politowaniem). Kawa, kawa, kawa...


Zdecydowałem się zrobić sobie kawę do szkoły. Poszedłem wczoraj spać stosunkowo późno, więc wypiłem jedną filiżankę rano przed wyjściem, co przywróciło mnie do świata żywych, a kolejne dwie walałem do kubka termicznego. Jako że (tak jak wspominałem w części "O mnie") niedługo będę pełnoletni, a termin imprezy urodzinowej się zbliża, wziąłem dupę w troki i pojechałem do miasta, żeby złożyć wniosek o wydanie dowodu osobistego. Generalnie byłem lekko mówiąc wkurzony, więc poprzedniego dnia zrobiłem sobie specjalną playlistę na uwolnienie i rozładowanie negatywnych emocji oraz poprawę humoru. Poszedłem do fotografa, wszystko ładnie, standardowe 15 minut czekania i zdjęcia gotowe. Wyszedłem całkiem przyzwoicie, muszę przyznać. Co prawda mój wzrok wyraża lekką chęć mordowania wszystkich wokoło, ale to tylko interpretacja (chociaż moja siostra stwierdziła tak samo).

Zabierałem się do schowania zdjęć do teczki, w której miałem wypełniony uprzednio wniosek o wydanie dowodu osobistego. I w tym momencie cała zabawa się zaczęła. Tak na prawdę nazwałbym to raczej katastrofą, gdybym miał skłonności do dramatyzowania, ale jestem człowiekiem o postawie stoickiej, który patrzy na świat realnie, ale z optymizmem. Myślę, że ze wstępu domyślaliście się już, o co będzie chodziło w tej całej historii. Kontynuując: tak, kawa zalała mój plecak i utopiła podręczniki, zeszyty, kserówki... Dalej było tylko ciekawiej. Książka z mojej biblioteki również padła ofiarą sabotażu zdradzieckiego płynu. Wyglądała tak, jak pewnie wyglądała wiejska chata po tytułowym "Weselu". Niby ta książka to nie majątek, ale porządnie mnie to wkurzyło. Po pierwsze nie jest moja, a po drugie jak widzę, że ktoś pisze i rysuje po książkach to już piorunuję go wzrokiem, więc logicznym jest, że zalanie jej to dla mnie spory zawód. W ułamku sekundy spostrzegłem, że teczka, w której miałem ów wniosek, oczywiście też jest zalana. Życie lubi zaskakiwać. Powoli go z niej wyciągałem. Na pierwszy rzut oka nic mu nie było, ale taki wypadek nie mógł mieć pozytywnego finału. I wiecie co? Kawa zalała CHOLERNY RÓG PODANIA. SAM RÓG PODANIA! Los ma bardzo ciekawe poczucie humoru, nie ma co...


Okej, stało się, nie ma co rozpaczać nad rozlaną kawą. Skierowałem się w stronę najbliższego przystanku autobusowego, aby pojechać do urzędu i złożyć wniosek. Na przejściu dla pieszych natknąłem się na swojego kumpla. Przybiliśmy piątkę i tylem go widział. Cóż, nie wszyscy zaczynają lekcje o 11:50. Wsiadłem do autobusu i akurat playlista mi się skończyła. Stwierdziłem, że będę puszczał ostatni utwór do oporu, aż znajdę się w urzędzie. Trochę mnie uspokajał, ale zrezygnowanie wciąż mnie nie opuszczało. Mój wyraz twarzy mówił coś w stylu: "nie podchodź, a najlepiej to nawet na mnie nie patrz - pogryzę" oraz "ech, ale to życie jest ciężkie". Myślę, że można dodać do tego jeszcze odrobinę ironii malującej się na twarzy i opis będzie kompletny.

Szedłem ulicami i trafiłem na tabliczkę z napisem "Urząd Miasta". Obszedłem budynek dookoła nie znajdując pożądanego oddziału. Oczywiście musiałem coś pokręcić. Ale tylko odrobinkę. Cel podróży był ulicę dalej. Wszedłem. Nie wyglądało tak strasznie, jak wszyscy opowiadają. Może to był właśnie ten moment dobrego wrażenia, po którym urzędy stają się kwintesencją piekła i pragną pożreć Ci duszę. Podszedłem do pierwszego okienka, którego tabliczka sugerowała, że robią tu coś z wnioskami o wydawanie dowodów osobistych. Wtedy pani wypowiedziała wariant słynnego "to nie tutaj, proszę obok" i skierowała mnie na górę. Pierwsze urzędowe robienie "pod górkę" w przedwiośniu dorosłego życia. Tam już wszystko poszło sprawnie i bez żadnych komplikacji. Bolesnym jest tylko fakt, że dowodzik mam do odebrania 2 tygodnie po urodzinowej imprezie, a w najlepszym wypadku tydzień po. Chyba zaliczyłem 'faila' roku, jeśli nie uda mi się wypić na własnej osiemnastce. Kilka osób liczy, że zobaczą mnie pijanego, ale mogą sobie pomarzyć. I tak nie zamierzałem się schlać na swoich urodzinach i mieć po tym niemiłych wspomnień.


Załatwiłem wszystko co miałem i zobaczyłem, że zostały mi prawie 2 godziny do lekcji. Stwierdziłem, że wracać mi się nie chce, bo to bez sensu, zaraz bym musiał jechać z powrotem, a o pójściu do szkoły tak wcześnie nie ma mowy. Udałem się na pobliską wyspę, żeby zjeść kanapki i wypić resztę tej kawy, żeby nic więcej się nie rozlało. Oczywiście kanapki z serkiem paprykowym też nabrały posmaku kawy. Na dodatek kawa zdążyła już wystygnąć i okazała się niedobra. Źle odmierzyłem proporcje. Przyjrzałem się dokładniej workowi, w który szczelnie owinąłem kubek, mając w pamięci niedawne przygody pewnej kumpeli, której kawa wylała się dwa dni z rzędu i okazało się, że była w nim taka tycia dziurka. Wspaniale. No nic, skonsumowałem co było do skonsumowania i wstałem z ławki. Nie wysiedziałbym tyle czasu w jednym miejscu. Poza tym było zimno. Wstąpiłem do jednej z miejskich galerii handlowych, która znajdowała się całkiem niedaleko, ale nie spędziłem w niej dużo czasu. Chwilkę się ogrzałem i dałem nogę, bo ile można tam siedzieć. Ta dżungla to nienajlepsze miejsce dla faceta. Wciąż dysponowałem masą czasu, więc wg. planu poszedłem w stronę Empiku, żeby się pokręcić i pooglądać stoisko z płytami. Dotarcie do sklepu nie zajęło mi więcej niż 5 minut, więc zdecydowałem, że pójdę przed siebie do najbliższych pasów. I do kolejnych. Po drodze wlepili mi jakąś ulotkę wyborczą, a na horyzoncie pojawiła się pani z teczką, która wyglądała na pełną ankiet o tematyce politycznej. Ona w moją stronę, to ja w długą. Wszedłem do parku, a ciekawość i instynkty poprowadziły mnie do ławki w pobliżu restauracji. Minąłem tylko jakieś podejrzane persony szerokim łukiem i mogłem w spokoju przycupnąć. Ech... Woda, kaczki. Super sprawa. Ilość czasu zredukowała się do 50 minut, więc mogłem powoli kierować się z powrotem w stronę szkoły. Wracając spotkałem na wysokości Empiku koleżankę z klasy. Po drodze pewien pan o przemiłej aparycji wręczył jej prostokątny przedmiot, po czym rozpłynął się w powietrzu, na co zareagowała wrzaskiem i w mgnieniu oka odrzuciła go mi. Przedmiot o wymiarach 12cm x 7cm okazał się być niegroźną i nieszkodliwą chusteczką mikrofazową do czyszczenia okularów. Powiedziała, że mogę ją sobie zatrzymać. Świetnie, przyda mi się do polerowania gitar. Nastąpił koniec przygody. Opowiedziałem paczce o swoim jakże radosnym poranku, co trochę pomogło mi się uspokoić i zdystansować wobec porannych komplikacji, ale i tak cały dzień chodziłem wnerwiony. Nie omieszkałem podzielić się bólem rozlanej kawy z delikwentką, której w ostatnim czasie przydarzyło się to dwukrotnie i to dzień po dniu. Od przyjaciółki dostałem wafelka na pocieszenie (dziękuję!), a na wuefie wyżyłem się przy grze w siatkówkę, więc trochę mi ulżyło. Chwilowo przynajmniej. Potem odbyłem marsz żałobny do biblioteki celem oddania ostatnio wypożyczonych lektur i przyznania się do zbrodni. Było mi bardzo głupio. Zadeklarowałem się, że odkupię ją w ciągu tygodnia lub dwóch i ze spuszczoną głową opuściłem budynek.


Przez cały dzień towarzyszyło mi 6 piosenek, które wzbogacały moje zmagania o oprawę muzyczną. Ową playlistę nazwałem skrótowo "B-Day". Nazwa miała oznaczać zły dzień, ale w gruncie rzeczy tego skrótu używa się w odniesieniu do słowa birthday, więc została zastosowana błędnie. Ale mi to nie przeszkadzało -miałem większe zmartwienia. Te utwory to:

"St. Anger" - Metallica
Byłem wkurzony, więc nie dziw, że akurat to wpadło mi do głowy. Zwykle nie słucham Metallici, ale dzisiaj był ten dzień. Utwór z jakże 'hejtowanego' albumu o tym samym tytule. Moim zdaniem nie jest zły. Podobał mi się. Może z początku werbel brzmiący jak puszka trochę mnie irytował, ale tak jak mówili mi koledzy, mniej więcej po pierwszym utworze przestało mi to przeszkadzać.

"Frantic" - Metallica
Miał pewien riff, który szczególnie mi się podobał.

"One Man Stoner Band" - Nieked
Tak na prawdę nie jest to tytuł. Autor utworu nie dał mu żadnej nazwy i po prostu wrzucił na Youtube. Kawałek ma moim zdaniem świetne riffy. Bardzo melodyjne i łatwo zapadające w pamięć. Podoba mi się także lekko przytłumione brzmienie bębnów. No i podziwiam gościa, że nagrał wszystko samodzielnie. Szczerze mu zazdroszczę.

"The world loves us and is our bitch" - McLusky
Piosenka o jakże wdzięcznym tytule. Nie mam pojęcia, co wokalista tam śpiewa, ale tytuł jest przegenialny. Znalazłem tą kapelę kilka dni temu. Ogólnie rzecz biorąc mają bardzo agresywne brzmienie, ale potrafią je niekiedy połączyć z wpadającymi w ucho melodiami. Chyba nauczę się tego na gitarze. Na basie pewnie też.

"Something Against You" - Pixies
Stare dobre chochliki. Utwór z płyty "Surfer Rosa". Spodobał mi się ze względu na czas trwania, skoczne i wesołe gitary, wrzeszczący, przesterowany wokal i perkusję, która trzyma wszystko w kupie.

"If I had a hammer" - Peter, Paul and Mary
Dwuminutowe arcydzieło. Słuchając go mam wrażenie jakby świat nabierał barw i klimatu lat sześćdziesiątych.

Oprócz tego przy tworzeniu wpisu towarzyszył mi pierwszy mix muzyki w stylu liquid drum'n'bass, który pokazał mi, że muzyka elektroniczna na prawdę nie jest taka zła. Nie jestem jej przeciwnikiem, ale to nie do końca to. Chociaż drum'n'bassy trafiają w mój gust. Mix stworzył jeden z naszych rodaków i zawiera utwory różnych artystów. Oto i on:

Liquid Drum And Bass Mix.

Kiedyś na pewno będę się śmiał z całej sytuacji, pewnie już w przeciągu miesiąca, ale póki co jeszcze nie doszedłem do tego w zaawansowanym stopniu. Ale przyznam, że nawet mnie to bawi, jak już jest po wszystkim. Pamiętajcie: dystans i optymizm! I nie noście kubków termicznych z kawą w środku plecaka, a już na pewno nie w przegródce z książkami.

Pogrążony w konsternacji, zażenowany i nieco rozbawiony,
Kapitan




piątek, 16 października 2015

Straight Jack Cat

Krótkie słowa wstępu: liczba wyświetleń ostatniego posta do chwili, gdy piszę ten wpis sięgnęła aż 358. Jestem pod wrażeniem., szczerze nie spodziewałem się takiego wyniku. Kolejna sprawa: Jedna moich ulubionych kapel, Dinosaur Pile-Up (pisałem o niej) wydaje dzisiaj trzeci album "11:11". W związku z tym umożliwili swoim fanom przesłuchanie jej w całości za pomocą portalu teamrock.com. <Kliknij tutaj> Jestem podekscytowany. Płyta zawiera solidna dawkę energicznych kawałków. Jedyna rzecz, na której się trochę zawiodłem, to powtarzalność niektórych schematów zastosowanych w strukturach kilku piosenek. Ale poza tym jest zarąbista! To jak już się pochwaliłem i podzieliłem z Wami moją radością, to możemy przejść do właściwego przedmiotu dzisiejszego wpisu, czyli Straight Jack Cat.

Po raz pierwszy zobaczyłem ich w telewizji, oglądając jeden z popularnych programów muzyczno-rozrywkowych, Must Be The Music. Siedziałem wygodnie na kanapie, usłyszałem, że teraz zagra jakiś tam Straight Jack Cat. No dobra, fajnie. Może być ciekawie. A potem zaczęli grać. Polecam teraz włączyć to:
Ciekawostka: wg. tego, co przeczytałem na fanpejdżu zespołu, gitarzysta zapomniał włączyć przesteru. Moim zdaniem i tak zwrotka bez niego brzmiała mocno. W sumie to wykonanie podoba mi się bardziej niż z płyty. A, zauważyliście "ORGANY HAMMONDA"?

Przez cały ich występ nie wypowiedziałem ani słowa. Chyba nawet nie byłem w stanie nic pomyśleć. Po prostu siedziałem tak:

Koala miał wyraz twarzy najlepiej oddający mój i był jedną z pierwszych rzeczy, które wpadły mi w ręce w przeciągu 10 sekund.

Dosłownie. Nie żartuję. Jak skończyli grać zdołałem z siebie tylko wykrztusić "WOW". Dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, co to było i że wymiatają. Oczywiście musiałem potem wyszukać w internecie więcej ich muzyki i śledziłem na bieżąco ich profil na Youtube.


Straight Jack Cat pochodzi z Krakowa. W jego skład wchodzą (od lewej):  Damian Szafran (bass), Marek Palka (gitara/wokal), Sebastian Kaszyca (perkusja), Michał Zachariasz (organy, gitara). Jak pewnie zdążyliście zauważyć, jest to nasz rodzimy zespół. W Polsce nie ma dobrej
i oryginalnej muzyki? Bzdura!
Jak grają to już zdążyliście usłyszeć i pewnie chcecie więcej. Nie muszę już chyba mówić, że to rock w czystej postaci (chociaż na fanpejdżu napisali, że to fluffy rock, cokolwiek to może być,
i nie brałbym tego szufladkowania tak na poważnie). Są zwolennikami surowych, analogowych brzmień sprzed lat, co nadaje ich brzmieniu oryginalnego charakteru. Swoją twórczością zdecydowanie wyróżniają się na tle polskiej sceny muzycznej.

Zespół zbierał wiele pochlebnych opinii. Oto kilka z nich:

Mówią o nich:
„Tu bębny walą, że aż drżą fundamenty, od mocy basu pękają ściany, gitary uderzają przesterowaną falą zdolną powalić stukilowego karka z ochrony. Energia utrwalona na analogowej taśmie usatysfakcjonuje każdego fetyszystę fizycznego odczuwania obecności dźwięku w powietrzu.”
- We Are From Poland

„Kto widział ich na żywo, ten zachwycił się ich żywiołowością. Kto usłyszał nagrania – cieszył się analogowym brzmieniem. Krakowski skład Straight Jack Cat ma papiery na podbicie rodzimej sceny rockowej.”
- Jurek Gibadło - T-Mobile Music

„Nie miałem pojęcia, przyznaję się bez bicia, że w moim rodzinnym mieście tak ktoś gra.”
- Piotr Metz - Trójka


Opinie, opinie... Czas na fakty. Zespół Straight Jack Cat wygrał kilka przeglądów muzycznych: Emergenza Poland 2013, KortoFest 2013, Rock May Festival 2013, Klang 2013.
To tylko kilka z nich.
Oprócz tego, co można im policzyć za kolejne spore osiągnięcie, zagrali na Woodstocku. Żałuję, że mnie tam nie było.


Zamiast tego miałem niepowtarzalną okazję być na ich koncercie w mieście, w którym mieszkam, podczas ich trasy "Crime Against Fashion". Było to w marcu tego roku. Ogólnie myślałem, że spóźnię się na koncert i kręciłem się dookoła klubu szukając wejścia, aż drzwi same się przede mną otworzyły. Według planu byłem na czas, ale wiecie jak to jest. Koncert bez 30-minutowej obsuwy to nie koncert. Tak więc byłem pierwszą osobą, która się pojawiła w klubie. Support w postaci jednej osoby (ale za to jakiej ciekawej) pod pseudonimem The Pau jeszcze miał swoją próbę dźwięku, a chłopaki z SJC gdzieś tam kręcili się w kółko (zdecydowanie polecam posłuchać jej muzyki; Pau łączy rock alternatywny z elektroniką; na scenie występuje
z gitarą i śpiewa oraz ma puszczony wcześniej przygotowany przez siebie podkład; tak to jest,
jak jest się jednoosobowym zespołem). Nigdy bym nie pomyślał, że tak wczesne przyjście się opłaci. A opłaciło się i to nawet bardzo, ponieważ podszedł do mnie wokalista zespołu i uciął sobie ze mną pogawędkę. Opowiedział mi, jak to wygląda sytuacja z tym ich koncertowaniem,
z której nie jest zachwycony, gdyż na całej trasie na koncerty przychodzi średnio 30 osób,
a jeżdżą od jednego miasta do drugiego. Zupełnie nie wiem czemu, przecież ich muzyka jest świetna! W dodatku dowiedziałem się, że planują na jesień wydać płytę, bo po frekwencji na koncertach stwierdzili, że nie będą teraz planować kolejnej trasy koncertowej. I jak to bywa
w takich rozmowach, można dowiedzieć się czegoś ciekawego o zespole. Oczywiście musiałem się pochwalić, że mam swój zespół i dopiero zaczynamy i brakuje nam wokalisty. I wtedy wokalista powiedział mi, że oni mieli wcześniej innego, ale od nich odszedł. Problem rozwiązał się, gdy jeżdżąc sobie samochodem po mieście i drąc się przy nagraniach Iggy'iego Pop'a Marek odkrył, że chyba umie śpiewać.
Sam koncert był genialny. No dobra, byłem jedną z trzech osób przy barierkach, pozostałe dwadzieścia osób stało w tyle i lekko kołysało się w rytm muzyki. Ale ja nie mogłem ustać
w miejscu. Ich muzyka miała w sobie taką energię, że po prostu mnie nosiło i rzucało mną na prawo i lewo. W składzie nastąpiła tylko mała zmiana, ale tymczasowa, bo basista był na L4. Zastępował go Łukasz Kastelik - basista Lad's Life. Podobno ma takie przyłożenie, że na koncercie w Łodzi zerwał w swoim basie strunę (zerwanie struny w basie to nie lada wyczyn).
Tu jest kilka zdjęć z koncertu. Szkoda, że nie ma zdjęć publiczności, ale w zasadzie nie było kogo tam fotografować... Kolejnym fajnym dla mnie wspomnieniem są bilet i kostka z koncertu (moja pierwsza kostka z koncertu! Co zabawne, znaleziona jeszcze przed jego rozpoczęciem).


Energia na koncertach była niesamowita. Teraz możecie tylko płakać, że się rozpadają.
Tak, rozpadają... Niestety. Nawet nie wiecie, jak mi było przykro, gdy to wyczytałem na ich facebook'owym fajnpejdżu. Oto List pożegnalny:

"W odpowiedzi na Wasze wątpliwości...
Zainspirowani wizją znikających i pojawiających się wszechświatów postanowiliśmy zniknąć. Straight Jack Cat istniało od 2012, ale tak naprawdę graliśmy ze sobą już od 2008. W 2015, po siedmiu latach istnienia część z nas doszła do szczerego wniosku, że jest już zmęczona, że energia, którą wkładamy w zespół nie zwraca się, że chyba ten garnitur stał się nieco za ciasny... Nie chcielibyśmy, by ktoś poczuł się tymi słowy urażony. Przez te siedem lat usłyszeliśmy od Was - fanów i przyjaciół - wiele tak ciepłych słów, że chyba właśnie to trzymało nas tak długo razem. Wiązaliśmy jednak z projektem Straight Jack Cat przyszłość, ale okazało się, że w Polsce plan, który mieliśmy jest ekstremalnie trudny do wykonania. Byłby łatwiejszy, gdybyśmy poszli o kilka kompromisów dalej, o kilka ukłonów więcej przed realiami polskiego showbizu. Tego jednak nigdy nie chcieliśmy uczynić. Walczyliśmy do momentu, w którym ta sytuacja nie zaczęła psuć nam relacji między sobą. I wtedy znalazł się pierwszy odważny, który powiedział, że woli zachować przyjaźń z nami niż ciągnąć na siłę coś, co zaczyna od środka fermentować i pachnieć nieprzyjemnymi emocjami. Tak wygląda nasza sytuacja bez ściemy. Dziś - na całe szczęście - wciąż jesteśmy kumplami i każdy z nas nadal pozostaje twórcą (w różnym znaczeniu). Będziemy informować Was o naszych poczynaniach tu na profilu SJC. Już teraz powiedzieć możemy, że:
- Sebastian bierze udział w fantastycznym projekcie Kubaterra
- Zachar niezmiennie kontynuuje swoją przygodę z Sekcja Muzyczna Kołłątajowskiej Kuźni Prawdziwych Mężczyzn
- Palka - szuka
- Uzi - znalazł
Z tego miejsca chcielibyśmy wysłać Wam ogromną energię wdzięczności za wsparcie, którego udzielaliście nam przez te kilka lat istnienia. Każdy, kto czuje, że dorzucił nam cegiełkę jest tutaj wliczony. Jako formę fizycznego podziękowania chcielibyśmy wykonać dla Was jeszcze dwa ostatnie ruchy przed śmiercią. Po pierwsze: koncert, który odbędzie się 26 listopada w Krakowie, w Alchemii. Po drugie: została nagrana spora część materiału na nasz niedoszły LP. Niewystarczająca jednak, by wydać długagrającą płytę, ale wystarczająca by wydać EP4. I taki obecnie jest plan. 26 listopada 2015 zagramy w Alchemii i z pieniędzy, które zbierzemy na biletach chcielibyśmy zafundować Wam i sobie taki właśnie ostatni akt Straight Jack Cat - krążek EP4. Dziękujemy! <3"
Czyli 26 listopada grają swój ostatni koncert w Krakowie i z pieniędzy, które uda im się zebrać, wydadzą EP4 z materiału przygotowanego na płytę. A mówiłem sobie "pójdę jeszcze kiedyś na ich koncert jak będzie większa publika"... Także pakujcie manatki, kupujcie bilety na pociąg, autobus i jedźcie do Krakowa na koncert, bo taka okazja już się nie powtórzy.
Na zachętę kilka kawałków SJC (ogólnie wydali 3 EP-ki, odpowiedni EP1, EP2 i EP3):
Even ( <=== Uwielbiam ten ciężki bass.)
Hurt-A-Lot ( <=== W zasadzie jeden z moich ulubionych utworów SJC.)
Crime Against Fashion
Poison
Leave

Reszta jest na Bandcampie (EP1 i EP2) i Soundcloudzie. Mimo że rozwiązują swoją działalność, dalej możecie kupić ich płyty, koszulki i inne gadżety.
Z pokładu statku tonącego we łzach pozdrawiam Was,
Kapitan