piątek, 30 października 2015

Mother Vulpine

Wróciłem! Nie ma opierdzielania się. Tydzień temu było (ale uzasadnione). W ciągu tego tygodnia znalazłem tyle fajnych zespołów, że spokojnie miałbym materiał na kolejne 2 miesiące z góry.


O Mother Vulpine wspominałem  jako o poprzedniej kapeli Matt'a Bigland'a przy okazji mówienia o Dinosaur Pile-Up. Poświęciłem wtedy swoje 5 minut na zorientowanie się, jak to w ogóle brzmi (ciekawość jak zwykle wygrała). Włączyłem. 'No dobra, brzmi ciekawe, ale posłucham kiedy indziej.' I wtedy to było na tyle. Ostatnio jednak przypomniałem sobie o nich i postanowiłem nadrobić zaległości. Opłaciło się.

Zespół uformował się w 2006 roku w składzie:
-Matt Bigland (gitara, wokal)
-Lindsay Wilson (gitara, wspierający wokal)
-Tom Hudson (bass, wspierający wokal)
-Ben Waddleton (perkusja)

Niestety Mother Vulpine rozpadło się rok później (ale udało im się wystąpić jako support przed Eagles Of Death Metal). Dla wielu fanów zespołu jest to naprawdę wielka szkoda. Przez rok swojej działalności udało im się wypracować swoje charakterystyczne brzmienie, które dało się usłyszeć już po pierwszym wysłuchaniu utworu. Ten zespół nie brzmi jak kolejna kopia kopii jakiegoś zespołu, tylko jak Mother Vulpine. Po prostu posłuchajcie.

Teledysk został samodzielnie nakręcony przez zespół.

Od tego kawałka poznałem Mother Vulpine. Wyraźnie słychać, że mają swój styl. Nisko nastrojone gitary, charakterystyczne prowadzące melodie i bass, który tworzy solidną podstawę (początkowo Matt i Lindsey widzieli Tom'a jako swojego gitarzystę, ale prędko okazało się,
że według ich wizji lepiej sprawdza się w roli basisty). Oczywiście nie sposób nie wspomnieć
o dość unikalnej perkusji, która nadaje utworom Mother Vulpine charakteru, który zdecydowanie nie pozwala słuchaczowi usiedzieć w miejscu. Do wokalu nie mam zastrzeżeń, ponieważ lubię późniejszą pracę Matta w Dinosaur Pile-Up, aczkolwiek mam wrażenie, że w Mother Vulpine nie był jeszcze tak dobrze ukształtowany.

Same utwory zdecydowanie wpadają w ucho i zapadają w pamięć. Wymagają jednak od słuchacza kilkakrotnego wysłuchania. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Miały to coś, ale musiałem się do nich przekonać.

Koncepcja zespołu jest oparta na mitycznej, mrocznej 'baśni' stworzonej według wizji Biglanda. Wyjaśnia ona pochodzenie zespołu w następujący sposób:
W noc poślubną pewna kobieta została opuszczona przez mężczyznę, o którym mówi się,
że posiada wilcze serce. Kobieta urodziła czwórkę dzieci, których prawdziwa forma jest nieznana. Nie wiadomo czy są oni ludźmi, wilkami, czy tym i tym jednocześnie.

Zdjęcie z halloween'owego koncertu.

Cóż, trochę popłynął, ale brzmi to oryginalnie. Nieczęsto spotyka się zespół, którego wizja oparta jest na konkretnym pomyśle. Mam na myśli właśnie takie "tło historyczne".
Jeden z zespołów, które przychodzą mi do głowy, jak już jesteśmy przy takich konceptach,
to Man or Astro-Man?, grający surf rock w nieco eksperymentalnej odsłonie. Po prostu spójrzcie jak wyglądają podczas sesji w radiu KEXP i poczytajcie o nich co nie co.

Wróćmy jednak do głównego obiektu dzisiejszego wpisu. Z jednej strony jestem przyzwyczajony do średniej jakości nagrań, ale w wypadku, gdy są one wyłącznie w słabej jakości, trochę ubolewam. Tak własnie jest w przypadku Mother Vulpine. Niemniej jednak, puszczone na cały regulator wciąż cieszą.
Oczywiście musiałem trafić na coś ciekawego, jak to zwykle bywa,
i odkryłem, że jeden z fanów planuje nagrać wszystkie utwory Mother Vulpine ponownie, ale w lepszej jakości. Projekt nosi nazwę "Mother Vulpine Project", a jego progres możecie obserwować na specjalnie do to przeznaczonym kanale na youtube, a nawet do niego dołączyć (kuszące, nawet sam wziąłbym udział, gdyby nie fakt, że nie mam czym nagrywać).

Ciekawostka na koniec: z rozpadu Mother Vulpine wyszło tyle dobrego, że po tym zdarzeniu Matt Bigland uformował Dinosaur Pile-Up, a Tom Hudson dołączył do Pulled Apart By Horses (kolejna interesująca kapela inspirowana brzmieniem lat 90-tych; zalecam wysłuchanie utworu "Medium Rare").

Nie może się obejść bez listy utworów do posłuchania. Tym razem są to po prostu wszystkie pozostałe piosenki, które znalazły się w sieci. Moim zdaniem są warte przesłuchania.

For A Friend, You've Got A Knfie Through Your Tongue
Wolf Song
Teething
The Demise Of Mr. Gle ( <=== Bardzo przyjemny instrumental.)
Yellow Top ( <=== Swoją drogą właśnie zauważyłem pewne podobieństwo w refrenie tego utworu oraz "All Around The World" Dinosaur Pile-Up)
Snow Falling In Unison
The Hammer That Cracked The Bell ( <=== Obecnie mój ulubiony kawałek Mother Vulpine.)
We'll Be Detectives For The Day

Mam nadzieję, że zespół Wam się spodobał. Udanego weekendu,
Kapitan

czwartek, 22 października 2015

Post Specjalny #1

Czemu specjalny? A bo tak. Jadę jutro na wycieczkę i wracam w nocy, więc nie zdążę napisać posta jak co piątek. Wyjątkowa sytuacja. I to jest pierwszy powód, dla którego można uznać dzisiejszy czwartkowy wpis za specjalny.
Powodem numer dwa może być fakt, że udało mi się dobić liczby 10 postów, czyli prowadzę tego bloga już 10 tygodni. I to regularnie co piątek (z wyjątkiem dnia dzisiejszego oczywiście).
Powodem numer trzy jest kawa (osoby wtajemniczone w moją dzisiejszą przygodę w tym momencie pewnie się zaśmiały albo chociaż uśmiechnęły
z politowaniem). Kawa, kawa, kawa...


Zdecydowałem się zrobić sobie kawę do szkoły. Poszedłem wczoraj spać stosunkowo późno, więc wypiłem jedną filiżankę rano przed wyjściem, co przywróciło mnie do świata żywych, a kolejne dwie walałem do kubka termicznego. Jako że (tak jak wspominałem w części "O mnie") niedługo będę pełnoletni, a termin imprezy urodzinowej się zbliża, wziąłem dupę w troki i pojechałem do miasta, żeby złożyć wniosek o wydanie dowodu osobistego. Generalnie byłem lekko mówiąc wkurzony, więc poprzedniego dnia zrobiłem sobie specjalną playlistę na uwolnienie i rozładowanie negatywnych emocji oraz poprawę humoru. Poszedłem do fotografa, wszystko ładnie, standardowe 15 minut czekania i zdjęcia gotowe. Wyszedłem całkiem przyzwoicie, muszę przyznać. Co prawda mój wzrok wyraża lekką chęć mordowania wszystkich wokoło, ale to tylko interpretacja (chociaż moja siostra stwierdziła tak samo).

Zabierałem się do schowania zdjęć do teczki, w której miałem wypełniony uprzednio wniosek o wydanie dowodu osobistego. I w tym momencie cała zabawa się zaczęła. Tak na prawdę nazwałbym to raczej katastrofą, gdybym miał skłonności do dramatyzowania, ale jestem człowiekiem o postawie stoickiej, który patrzy na świat realnie, ale z optymizmem. Myślę, że ze wstępu domyślaliście się już, o co będzie chodziło w tej całej historii. Kontynuując: tak, kawa zalała mój plecak i utopiła podręczniki, zeszyty, kserówki... Dalej było tylko ciekawiej. Książka z mojej biblioteki również padła ofiarą sabotażu zdradzieckiego płynu. Wyglądała tak, jak pewnie wyglądała wiejska chata po tytułowym "Weselu". Niby ta książka to nie majątek, ale porządnie mnie to wkurzyło. Po pierwsze nie jest moja, a po drugie jak widzę, że ktoś pisze i rysuje po książkach to już piorunuję go wzrokiem, więc logicznym jest, że zalanie jej to dla mnie spory zawód. W ułamku sekundy spostrzegłem, że teczka, w której miałem ów wniosek, oczywiście też jest zalana. Życie lubi zaskakiwać. Powoli go z niej wyciągałem. Na pierwszy rzut oka nic mu nie było, ale taki wypadek nie mógł mieć pozytywnego finału. I wiecie co? Kawa zalała CHOLERNY RÓG PODANIA. SAM RÓG PODANIA! Los ma bardzo ciekawe poczucie humoru, nie ma co...


Okej, stało się, nie ma co rozpaczać nad rozlaną kawą. Skierowałem się w stronę najbliższego przystanku autobusowego, aby pojechać do urzędu i złożyć wniosek. Na przejściu dla pieszych natknąłem się na swojego kumpla. Przybiliśmy piątkę i tylem go widział. Cóż, nie wszyscy zaczynają lekcje o 11:50. Wsiadłem do autobusu i akurat playlista mi się skończyła. Stwierdziłem, że będę puszczał ostatni utwór do oporu, aż znajdę się w urzędzie. Trochę mnie uspokajał, ale zrezygnowanie wciąż mnie nie opuszczało. Mój wyraz twarzy mówił coś w stylu: "nie podchodź, a najlepiej to nawet na mnie nie patrz - pogryzę" oraz "ech, ale to życie jest ciężkie". Myślę, że można dodać do tego jeszcze odrobinę ironii malującej się na twarzy i opis będzie kompletny.

Szedłem ulicami i trafiłem na tabliczkę z napisem "Urząd Miasta". Obszedłem budynek dookoła nie znajdując pożądanego oddziału. Oczywiście musiałem coś pokręcić. Ale tylko odrobinkę. Cel podróży był ulicę dalej. Wszedłem. Nie wyglądało tak strasznie, jak wszyscy opowiadają. Może to był właśnie ten moment dobrego wrażenia, po którym urzędy stają się kwintesencją piekła i pragną pożreć Ci duszę. Podszedłem do pierwszego okienka, którego tabliczka sugerowała, że robią tu coś z wnioskami o wydawanie dowodów osobistych. Wtedy pani wypowiedziała wariant słynnego "to nie tutaj, proszę obok" i skierowała mnie na górę. Pierwsze urzędowe robienie "pod górkę" w przedwiośniu dorosłego życia. Tam już wszystko poszło sprawnie i bez żadnych komplikacji. Bolesnym jest tylko fakt, że dowodzik mam do odebrania 2 tygodnie po urodzinowej imprezie, a w najlepszym wypadku tydzień po. Chyba zaliczyłem 'faila' roku, jeśli nie uda mi się wypić na własnej osiemnastce. Kilka osób liczy, że zobaczą mnie pijanego, ale mogą sobie pomarzyć. I tak nie zamierzałem się schlać na swoich urodzinach i mieć po tym niemiłych wspomnień.


Załatwiłem wszystko co miałem i zobaczyłem, że zostały mi prawie 2 godziny do lekcji. Stwierdziłem, że wracać mi się nie chce, bo to bez sensu, zaraz bym musiał jechać z powrotem, a o pójściu do szkoły tak wcześnie nie ma mowy. Udałem się na pobliską wyspę, żeby zjeść kanapki i wypić resztę tej kawy, żeby nic więcej się nie rozlało. Oczywiście kanapki z serkiem paprykowym też nabrały posmaku kawy. Na dodatek kawa zdążyła już wystygnąć i okazała się niedobra. Źle odmierzyłem proporcje. Przyjrzałem się dokładniej workowi, w który szczelnie owinąłem kubek, mając w pamięci niedawne przygody pewnej kumpeli, której kawa wylała się dwa dni z rzędu i okazało się, że była w nim taka tycia dziurka. Wspaniale. No nic, skonsumowałem co było do skonsumowania i wstałem z ławki. Nie wysiedziałbym tyle czasu w jednym miejscu. Poza tym było zimno. Wstąpiłem do jednej z miejskich galerii handlowych, która znajdowała się całkiem niedaleko, ale nie spędziłem w niej dużo czasu. Chwilkę się ogrzałem i dałem nogę, bo ile można tam siedzieć. Ta dżungla to nienajlepsze miejsce dla faceta. Wciąż dysponowałem masą czasu, więc wg. planu poszedłem w stronę Empiku, żeby się pokręcić i pooglądać stoisko z płytami. Dotarcie do sklepu nie zajęło mi więcej niż 5 minut, więc zdecydowałem, że pójdę przed siebie do najbliższych pasów. I do kolejnych. Po drodze wlepili mi jakąś ulotkę wyborczą, a na horyzoncie pojawiła się pani z teczką, która wyglądała na pełną ankiet o tematyce politycznej. Ona w moją stronę, to ja w długą. Wszedłem do parku, a ciekawość i instynkty poprowadziły mnie do ławki w pobliżu restauracji. Minąłem tylko jakieś podejrzane persony szerokim łukiem i mogłem w spokoju przycupnąć. Ech... Woda, kaczki. Super sprawa. Ilość czasu zredukowała się do 50 minut, więc mogłem powoli kierować się z powrotem w stronę szkoły. Wracając spotkałem na wysokości Empiku koleżankę z klasy. Po drodze pewien pan o przemiłej aparycji wręczył jej prostokątny przedmiot, po czym rozpłynął się w powietrzu, na co zareagowała wrzaskiem i w mgnieniu oka odrzuciła go mi. Przedmiot o wymiarach 12cm x 7cm okazał się być niegroźną i nieszkodliwą chusteczką mikrofazową do czyszczenia okularów. Powiedziała, że mogę ją sobie zatrzymać. Świetnie, przyda mi się do polerowania gitar. Nastąpił koniec przygody. Opowiedziałem paczce o swoim jakże radosnym poranku, co trochę pomogło mi się uspokoić i zdystansować wobec porannych komplikacji, ale i tak cały dzień chodziłem wnerwiony. Nie omieszkałem podzielić się bólem rozlanej kawy z delikwentką, której w ostatnim czasie przydarzyło się to dwukrotnie i to dzień po dniu. Od przyjaciółki dostałem wafelka na pocieszenie (dziękuję!), a na wuefie wyżyłem się przy grze w siatkówkę, więc trochę mi ulżyło. Chwilowo przynajmniej. Potem odbyłem marsz żałobny do biblioteki celem oddania ostatnio wypożyczonych lektur i przyznania się do zbrodni. Było mi bardzo głupio. Zadeklarowałem się, że odkupię ją w ciągu tygodnia lub dwóch i ze spuszczoną głową opuściłem budynek.


Przez cały dzień towarzyszyło mi 6 piosenek, które wzbogacały moje zmagania o oprawę muzyczną. Ową playlistę nazwałem skrótowo "B-Day". Nazwa miała oznaczać zły dzień, ale w gruncie rzeczy tego skrótu używa się w odniesieniu do słowa birthday, więc została zastosowana błędnie. Ale mi to nie przeszkadzało -miałem większe zmartwienia. Te utwory to:

"St. Anger" - Metallica
Byłem wkurzony, więc nie dziw, że akurat to wpadło mi do głowy. Zwykle nie słucham Metallici, ale dzisiaj był ten dzień. Utwór z jakże 'hejtowanego' albumu o tym samym tytule. Moim zdaniem nie jest zły. Podobał mi się. Może z początku werbel brzmiący jak puszka trochę mnie irytował, ale tak jak mówili mi koledzy, mniej więcej po pierwszym utworze przestało mi to przeszkadzać.

"Frantic" - Metallica
Miał pewien riff, który szczególnie mi się podobał.

"One Man Stoner Band" - Nieked
Tak na prawdę nie jest to tytuł. Autor utworu nie dał mu żadnej nazwy i po prostu wrzucił na Youtube. Kawałek ma moim zdaniem świetne riffy. Bardzo melodyjne i łatwo zapadające w pamięć. Podoba mi się także lekko przytłumione brzmienie bębnów. No i podziwiam gościa, że nagrał wszystko samodzielnie. Szczerze mu zazdroszczę.

"The world loves us and is our bitch" - McLusky
Piosenka o jakże wdzięcznym tytule. Nie mam pojęcia, co wokalista tam śpiewa, ale tytuł jest przegenialny. Znalazłem tą kapelę kilka dni temu. Ogólnie rzecz biorąc mają bardzo agresywne brzmienie, ale potrafią je niekiedy połączyć z wpadającymi w ucho melodiami. Chyba nauczę się tego na gitarze. Na basie pewnie też.

"Something Against You" - Pixies
Stare dobre chochliki. Utwór z płyty "Surfer Rosa". Spodobał mi się ze względu na czas trwania, skoczne i wesołe gitary, wrzeszczący, przesterowany wokal i perkusję, która trzyma wszystko w kupie.

"If I had a hammer" - Peter, Paul and Mary
Dwuminutowe arcydzieło. Słuchając go mam wrażenie jakby świat nabierał barw i klimatu lat sześćdziesiątych.

Oprócz tego przy tworzeniu wpisu towarzyszył mi pierwszy mix muzyki w stylu liquid drum'n'bass, który pokazał mi, że muzyka elektroniczna na prawdę nie jest taka zła. Nie jestem jej przeciwnikiem, ale to nie do końca to. Chociaż drum'n'bassy trafiają w mój gust. Mix stworzył jeden z naszych rodaków i zawiera utwory różnych artystów. Oto i on:

Liquid Drum And Bass Mix.

Kiedyś na pewno będę się śmiał z całej sytuacji, pewnie już w przeciągu miesiąca, ale póki co jeszcze nie doszedłem do tego w zaawansowanym stopniu. Ale przyznam, że nawet mnie to bawi, jak już jest po wszystkim. Pamiętajcie: dystans i optymizm! I nie noście kubków termicznych z kawą w środku plecaka, a już na pewno nie w przegródce z książkami.

Pogrążony w konsternacji, zażenowany i nieco rozbawiony,
Kapitan




piątek, 16 października 2015

Straight Jack Cat

Krótkie słowa wstępu: liczba wyświetleń ostatniego posta do chwili, gdy piszę ten wpis sięgnęła aż 358. Jestem pod wrażeniem., szczerze nie spodziewałem się takiego wyniku. Kolejna sprawa: Jedna moich ulubionych kapel, Dinosaur Pile-Up (pisałem o niej) wydaje dzisiaj trzeci album "11:11". W związku z tym umożliwili swoim fanom przesłuchanie jej w całości za pomocą portalu teamrock.com. <Kliknij tutaj> Jestem podekscytowany. Płyta zawiera solidna dawkę energicznych kawałków. Jedyna rzecz, na której się trochę zawiodłem, to powtarzalność niektórych schematów zastosowanych w strukturach kilku piosenek. Ale poza tym jest zarąbista! To jak już się pochwaliłem i podzieliłem z Wami moją radością, to możemy przejść do właściwego przedmiotu dzisiejszego wpisu, czyli Straight Jack Cat.

Po raz pierwszy zobaczyłem ich w telewizji, oglądając jeden z popularnych programów muzyczno-rozrywkowych, Must Be The Music. Siedziałem wygodnie na kanapie, usłyszałem, że teraz zagra jakiś tam Straight Jack Cat. No dobra, fajnie. Może być ciekawie. A potem zaczęli grać. Polecam teraz włączyć to:
Ciekawostka: wg. tego, co przeczytałem na fanpejdżu zespołu, gitarzysta zapomniał włączyć przesteru. Moim zdaniem i tak zwrotka bez niego brzmiała mocno. W sumie to wykonanie podoba mi się bardziej niż z płyty. A, zauważyliście "ORGANY HAMMONDA"?

Przez cały ich występ nie wypowiedziałem ani słowa. Chyba nawet nie byłem w stanie nic pomyśleć. Po prostu siedziałem tak:

Koala miał wyraz twarzy najlepiej oddający mój i był jedną z pierwszych rzeczy, które wpadły mi w ręce w przeciągu 10 sekund.

Dosłownie. Nie żartuję. Jak skończyli grać zdołałem z siebie tylko wykrztusić "WOW". Dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, co to było i że wymiatają. Oczywiście musiałem potem wyszukać w internecie więcej ich muzyki i śledziłem na bieżąco ich profil na Youtube.


Straight Jack Cat pochodzi z Krakowa. W jego skład wchodzą (od lewej):  Damian Szafran (bass), Marek Palka (gitara/wokal), Sebastian Kaszyca (perkusja), Michał Zachariasz (organy, gitara). Jak pewnie zdążyliście zauważyć, jest to nasz rodzimy zespół. W Polsce nie ma dobrej
i oryginalnej muzyki? Bzdura!
Jak grają to już zdążyliście usłyszeć i pewnie chcecie więcej. Nie muszę już chyba mówić, że to rock w czystej postaci (chociaż na fanpejdżu napisali, że to fluffy rock, cokolwiek to może być,
i nie brałbym tego szufladkowania tak na poważnie). Są zwolennikami surowych, analogowych brzmień sprzed lat, co nadaje ich brzmieniu oryginalnego charakteru. Swoją twórczością zdecydowanie wyróżniają się na tle polskiej sceny muzycznej.

Zespół zbierał wiele pochlebnych opinii. Oto kilka z nich:

Mówią o nich:
„Tu bębny walą, że aż drżą fundamenty, od mocy basu pękają ściany, gitary uderzają przesterowaną falą zdolną powalić stukilowego karka z ochrony. Energia utrwalona na analogowej taśmie usatysfakcjonuje każdego fetyszystę fizycznego odczuwania obecności dźwięku w powietrzu.”
- We Are From Poland

„Kto widział ich na żywo, ten zachwycił się ich żywiołowością. Kto usłyszał nagrania – cieszył się analogowym brzmieniem. Krakowski skład Straight Jack Cat ma papiery na podbicie rodzimej sceny rockowej.”
- Jurek Gibadło - T-Mobile Music

„Nie miałem pojęcia, przyznaję się bez bicia, że w moim rodzinnym mieście tak ktoś gra.”
- Piotr Metz - Trójka


Opinie, opinie... Czas na fakty. Zespół Straight Jack Cat wygrał kilka przeglądów muzycznych: Emergenza Poland 2013, KortoFest 2013, Rock May Festival 2013, Klang 2013.
To tylko kilka z nich.
Oprócz tego, co można im policzyć za kolejne spore osiągnięcie, zagrali na Woodstocku. Żałuję, że mnie tam nie było.


Zamiast tego miałem niepowtarzalną okazję być na ich koncercie w mieście, w którym mieszkam, podczas ich trasy "Crime Against Fashion". Było to w marcu tego roku. Ogólnie myślałem, że spóźnię się na koncert i kręciłem się dookoła klubu szukając wejścia, aż drzwi same się przede mną otworzyły. Według planu byłem na czas, ale wiecie jak to jest. Koncert bez 30-minutowej obsuwy to nie koncert. Tak więc byłem pierwszą osobą, która się pojawiła w klubie. Support w postaci jednej osoby (ale za to jakiej ciekawej) pod pseudonimem The Pau jeszcze miał swoją próbę dźwięku, a chłopaki z SJC gdzieś tam kręcili się w kółko (zdecydowanie polecam posłuchać jej muzyki; Pau łączy rock alternatywny z elektroniką; na scenie występuje
z gitarą i śpiewa oraz ma puszczony wcześniej przygotowany przez siebie podkład; tak to jest,
jak jest się jednoosobowym zespołem). Nigdy bym nie pomyślał, że tak wczesne przyjście się opłaci. A opłaciło się i to nawet bardzo, ponieważ podszedł do mnie wokalista zespołu i uciął sobie ze mną pogawędkę. Opowiedział mi, jak to wygląda sytuacja z tym ich koncertowaniem,
z której nie jest zachwycony, gdyż na całej trasie na koncerty przychodzi średnio 30 osób,
a jeżdżą od jednego miasta do drugiego. Zupełnie nie wiem czemu, przecież ich muzyka jest świetna! W dodatku dowiedziałem się, że planują na jesień wydać płytę, bo po frekwencji na koncertach stwierdzili, że nie będą teraz planować kolejnej trasy koncertowej. I jak to bywa
w takich rozmowach, można dowiedzieć się czegoś ciekawego o zespole. Oczywiście musiałem się pochwalić, że mam swój zespół i dopiero zaczynamy i brakuje nam wokalisty. I wtedy wokalista powiedział mi, że oni mieli wcześniej innego, ale od nich odszedł. Problem rozwiązał się, gdy jeżdżąc sobie samochodem po mieście i drąc się przy nagraniach Iggy'iego Pop'a Marek odkrył, że chyba umie śpiewać.
Sam koncert był genialny. No dobra, byłem jedną z trzech osób przy barierkach, pozostałe dwadzieścia osób stało w tyle i lekko kołysało się w rytm muzyki. Ale ja nie mogłem ustać
w miejscu. Ich muzyka miała w sobie taką energię, że po prostu mnie nosiło i rzucało mną na prawo i lewo. W składzie nastąpiła tylko mała zmiana, ale tymczasowa, bo basista był na L4. Zastępował go Łukasz Kastelik - basista Lad's Life. Podobno ma takie przyłożenie, że na koncercie w Łodzi zerwał w swoim basie strunę (zerwanie struny w basie to nie lada wyczyn).
Tu jest kilka zdjęć z koncertu. Szkoda, że nie ma zdjęć publiczności, ale w zasadzie nie było kogo tam fotografować... Kolejnym fajnym dla mnie wspomnieniem są bilet i kostka z koncertu (moja pierwsza kostka z koncertu! Co zabawne, znaleziona jeszcze przed jego rozpoczęciem).


Energia na koncertach była niesamowita. Teraz możecie tylko płakać, że się rozpadają.
Tak, rozpadają... Niestety. Nawet nie wiecie, jak mi było przykro, gdy to wyczytałem na ich facebook'owym fajnpejdżu. Oto List pożegnalny:

"W odpowiedzi na Wasze wątpliwości...
Zainspirowani wizją znikających i pojawiających się wszechświatów postanowiliśmy zniknąć. Straight Jack Cat istniało od 2012, ale tak naprawdę graliśmy ze sobą już od 2008. W 2015, po siedmiu latach istnienia część z nas doszła do szczerego wniosku, że jest już zmęczona, że energia, którą wkładamy w zespół nie zwraca się, że chyba ten garnitur stał się nieco za ciasny... Nie chcielibyśmy, by ktoś poczuł się tymi słowy urażony. Przez te siedem lat usłyszeliśmy od Was - fanów i przyjaciół - wiele tak ciepłych słów, że chyba właśnie to trzymało nas tak długo razem. Wiązaliśmy jednak z projektem Straight Jack Cat przyszłość, ale okazało się, że w Polsce plan, który mieliśmy jest ekstremalnie trudny do wykonania. Byłby łatwiejszy, gdybyśmy poszli o kilka kompromisów dalej, o kilka ukłonów więcej przed realiami polskiego showbizu. Tego jednak nigdy nie chcieliśmy uczynić. Walczyliśmy do momentu, w którym ta sytuacja nie zaczęła psuć nam relacji między sobą. I wtedy znalazł się pierwszy odważny, który powiedział, że woli zachować przyjaźń z nami niż ciągnąć na siłę coś, co zaczyna od środka fermentować i pachnieć nieprzyjemnymi emocjami. Tak wygląda nasza sytuacja bez ściemy. Dziś - na całe szczęście - wciąż jesteśmy kumplami i każdy z nas nadal pozostaje twórcą (w różnym znaczeniu). Będziemy informować Was o naszych poczynaniach tu na profilu SJC. Już teraz powiedzieć możemy, że:
- Sebastian bierze udział w fantastycznym projekcie Kubaterra
- Zachar niezmiennie kontynuuje swoją przygodę z Sekcja Muzyczna Kołłątajowskiej Kuźni Prawdziwych Mężczyzn
- Palka - szuka
- Uzi - znalazł
Z tego miejsca chcielibyśmy wysłać Wam ogromną energię wdzięczności za wsparcie, którego udzielaliście nam przez te kilka lat istnienia. Każdy, kto czuje, że dorzucił nam cegiełkę jest tutaj wliczony. Jako formę fizycznego podziękowania chcielibyśmy wykonać dla Was jeszcze dwa ostatnie ruchy przed śmiercią. Po pierwsze: koncert, który odbędzie się 26 listopada w Krakowie, w Alchemii. Po drugie: została nagrana spora część materiału na nasz niedoszły LP. Niewystarczająca jednak, by wydać długagrającą płytę, ale wystarczająca by wydać EP4. I taki obecnie jest plan. 26 listopada 2015 zagramy w Alchemii i z pieniędzy, które zbierzemy na biletach chcielibyśmy zafundować Wam i sobie taki właśnie ostatni akt Straight Jack Cat - krążek EP4. Dziękujemy! <3"
Czyli 26 listopada grają swój ostatni koncert w Krakowie i z pieniędzy, które uda im się zebrać, wydadzą EP4 z materiału przygotowanego na płytę. A mówiłem sobie "pójdę jeszcze kiedyś na ich koncert jak będzie większa publika"... Także pakujcie manatki, kupujcie bilety na pociąg, autobus i jedźcie do Krakowa na koncert, bo taka okazja już się nie powtórzy.
Na zachętę kilka kawałków SJC (ogólnie wydali 3 EP-ki, odpowiedni EP1, EP2 i EP3):
Even ( <=== Uwielbiam ten ciężki bass.)
Hurt-A-Lot ( <=== W zasadzie jeden z moich ulubionych utworów SJC.)
Crime Against Fashion
Poison
Leave

Reszta jest na Bandcampie (EP1 i EP2) i Soundcloudzie. Mimo że rozwiązują swoją działalność, dalej możecie kupić ich płyty, koszulki i inne gadżety.
Z pokładu statku tonącego we łzach pozdrawiam Was,
Kapitan

piątek, 9 października 2015

Sex Bob-Omb

We are Sex Bob-Omb! 1, 2, 3, 4!


Przygotujcie się na sporą ilość obrazków.


Sex Bob-Omb to indie rockowa kapela z serii komiksów "Scott Pilgrimm" Bryan'a Lee O'Malley'a (szczerze polecam tą serię, miałem okazję przeczytać dwa pierwsze woluminy, w sam raz dla fanów komiksów, gier wideo i muzyki). Mają typowo garażowe brzmienie. Ich utwory nie są skomplikowane, ale nie nudzą słuchacza. Skład Sex Bob-Omb tworzy trójka przyjaciół: Stephen Stills - gitarzysta udzielający się wokalnie, mózg zespołu, "The Talent", Scott Pilgrimm - główny bohater serii, który gra na basie oraz Kim Pine - ich perkusistka, była dziewczyna Scott'a.




Nazwa kapeli nawiązuje do negatywnej postaci imieniem Bob-Omb z kultowej gry Super Mario oraz do tytułu jednej z piosenek Tom'a Jones'a, "Sex Bomb" (na pewno kojarzycie). Podobno jest jeszcze odniesieniem do jakże znanego zespołu punkowego o nazwie Sex Pistols.

Komiksowa historia powstania zespołu brzmi następująco (uwaga, spoilery! Może jak najbardziej okrojone, ale jednak spoilery.): 

W szkole średniej Scott, Kim i Lisa Miller grali w zespole pod nazwą Sonic and Knuckles (znowu nawiązanie do gry o tym tytule). Zagrali zaledwie jeden koncert na festiwalu Lunchapalooza (nawiązanie do festiwalu Lollapalooza), zaraz po którym Scott wyjechał do Toronto. (Polecam poświęcić ok. 4 minut i obejrzeć TO.)



Kolejną kapelą, którą założyli Scott ze Stephenem i Envy, gdy byli w 'koledżu' jest Kid Chameleon (znowu nazwany tak po grze o tym tytule). Wkrótce dołączyli do nich kolejni członkowie,
np. siostra Young Neil'a, Steph Nordegraf. Niestety nastąpiły komplikacje w postaci kontraktu na nagrania i niesnaskach w relacji między Scottem a Envy Adams, co doprowadziło do opuszczenia  zespołu przez wcześniej wymienionych Scott'a i Stephen'a. 




Po tym zdarzeniu Envy założyła The Clash at Deamonhead (nazwa ta nawiązuje do platformówki o tym tytule i do punkowego zespołu The Clash; za fikcyjnym zespołem w filmie stoi wspaniały kanadyjski Metric na czele z wokalistką o unikalnym głosie - Emily Haines; w filmie wykorzystany został w oryginale ich autorski utwór "Black Sheep").



Sex Bob-Omb zostało uformowane w momencie przybycia Kim do Toronto. Początkowo nie odnosiło sukcesów, a ich jedynymi fanami byli Knives Chau i Young Neil. Po pokonaniu Todd'a Ingram'a (basisty The Clash At Deamonhead, chłopaka Envy, który ją zdradzał) w miejscu pod nazwą Lee's Palace w woluminie trzecim przez Scotta, zagrali jako support przed The Clash At Deamonhead i tym razem byli wielbieni przez publikę. W kolejnych dwóch woluminach Stephen popada w obsesję na punkcie nagrywania przez co odwołuje koncerty, a później skutkuje rozpadem zespołu z niezgrania i przeprowadzki Kim z powrotem do domu jej rodziców. Co stało się później z członkami Sex Bob-Omb dowiecie się z komiksów lub na wiki poświęconej uniwersum Scott'a Pilgrimm'a.
Czas na ciekawostki!
Twórcą muzyki Sex Bob-Omb jest znany artysta Beck (to ten od przeboju lat 90-tych pt. "Loser". Napisał on wszystkie 7 utworów specjalnie na potrzeby filmu "Scott Pilgrimm vs. The World". W filmie zostało wykorzystane 5 z nich. Pozostałe 2 zostały wydane jako dodatek do soundtracku filmu.
W filmie aktorzy rzeczywiście grają na swoich instrumentach i śpiewają. Oto dowód: https://www.youtube.com/watch?v=pw3zG6l4yCM. Aktor grający Stephen'a Stills'a nauczył się grać na gitarze i śpiewać w ciągu 2 miesięcy. Ten fakt jest naprawdę imponujący.
Próba wyjaśnienia czemu Stephen nie gra na gitarze elektrycznej była następująca: Stephen'a nie było stać na gitarę elektryczną, więc kupił elektro-akustyczną.
Na podstawie komiksu została stworzona gra na konsole Xbox i Play Station 3, w której Scott musi pokonać 7 złych byłych (ale okropnie to brzmi po polsku) Ramony, żeby zdobyć jej serce.
W komiksie znajduje się strona, na której pokazane są akordy i opisany jest sposób zagrania utworu "Launchpad McQuack". Genialny pomysł. Znalazłem na Youtube czyjeś nagranie interpretacji tej piosenki. Oto ono: https://www.youtube.com/watch?v=31vZUDs831c. (Właśnie odkryłem, że takich interpretacji jest na Youtube o wiele więcej. Zachęcam do poszukiwań.)
Powinienem teraz wstawić linki do ich utworów.
We Are Sex Bob-Omb/Launchpad McQuack ( <=== Utwór rozpoczynający film.) + alternatywna szybsza wersja + kolejna szalona wersja, jeszcze krótsza
Threshold ( <=== Zagrany podczas bitwy zespołów z Bliźniakami Katayangi.) + wersja Beck'a + wersja 8-bitowa 
Garbage Truck ( <=== Zagrany podczas konkursu zespołów, w którym rywalizowali z Crash And The Boys) + wersja Beck'a
Summertime ( <=== Leci na napisach końcowych.) + wersja Beck'a
No Fun ( <=== Puszczony w tle w scenie, w której Sex Bob-Omb wchodzi do Lee's Palace.)
Indefatigable ( <=== A ten gdy supportują The Clash At Deamonhead.)
Disgusting Rainbow ( <=== Ten i utwór poniżej to dema nagrane przez Beck'a, lecz niewykorzystane w filmie)
Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jaką frajdę sprawiało mi granie tych utworów na basie. Przy okazji Scott'a Pilgrimm'a muszę wspomnieć jeszcze o Crash And The Boys. W filmie zagrali tylko dwie piosenki o długości 14 i 59 sekund. Są to "I'm So Sad, So Very, Very, Very Sad" i "We Hate You Please Die". Oto fragment filmu, w którym występują: https://www.youtube.com/watch?v=w-YQmuUVpzY. Chciałoby się, żeby te piosenki trwały dłużej. No, przynajmniej ta druga. Ta druga to moim skromnym zdaniem mistrzostwo. 
Ma energiczny punkowy rytm, bass na pierwszym planie, chwytliwy wokal i można jej słuchać godzinami. A, byłbym zapomniał. Utwory te wykonuje kanadyjski zespół Broken Social Scene. Do gustu zdecydowanie przypadł mi ich kawałek "7/4 Shoreline".
Pierwotnie chciałem umieścić Scotta lub jego zespół w tle bloga, ale nie znalazłem obrazów
o odpowiednich rozmiarach, więc znalazł się na tle strony. Jeszcze raz zdecydowanie polecam film i komiks, który wędruje na listę rzeczy do kupienia, gdy będę już robił karierę i zarabiał fortunę (40 parę dolców na Amazonie...).

Jeszcze nawiązując do wpisu z poprzedniego piątku znalazłem całkiem fajną grafikę. Jest super.

Chyba czas spać. Udanego weekendu życzę i do kolejnego piątku,
Kapitan

P.S. Jeszcze tylko jedna z moich ulubionych scen z filmu: Bass Battle!

piątek, 2 października 2015

Gorillaz

It's coming on, it's coming on, it's coming on, it's coming on, it's coming on...


Cześć! Siedzę sobie cały dzień w domu i choruję. Niefajnie. Cały ten tydzień nie reprezentuje sobą nic szczególnego, jest jakiś bez wyrazu. Smutny, szary tydzień. W sam raz na Gorillaz.
Na szczęście mój nowy stały czytelnik zainteresował mnie tym zespołem, który wzbogacił obraz ostatnich 7 dni i pomógł je przeżyć.

Zakładałem tego bloga z myślą przedstawienia zespołów niszowych, mniej znanych
i oryginalnych. Może o ile Gorillaz nie jest zespołem niszowym, to do pozostałych dwóch kategorii można go zaliczyć (tak, są jeszcze ludzie, którzy nie słyszeli o Gorillaz, nie ma w tym nic dziwnego). Na pewno zasługuje też na miano kultowego. Kojarzycie "Clint Eastwood" albo "Feel Good Inc."? To właśnie Gorillaz.


I ain't happy, I'm feeling glad, I got sunshine in a bag, I'm useless, but not for long, the future, it's coming on, it's coming on, it's coming on, it's coming on, it's coming on...


W sumie warto by coś wspomnieć o samym zespole. Jest to zespół wirtualny, który powstał
w 1997r. z inicjatywy Damon'a Albarn'a (wokalista Blur) oraz Jamie'go Hewlett'a (współtwórca komiksu "Tank Girl"). Jak widać, członkowie zespołu to fikcyjne postaci animowane. W jego skład wchodzą: 2-D (wokal, klawisze), Murdoc Niccals (basówka), Russel Hobbs (perkusja)
i Noodle (gitara). Ich muzyka czerpie inspiracje z hip-hopu, rocka, muzyki elektronicznej, najczęściej łącząc ze sobą elementy tych stylów.

Gorillaz to zespół o dwóch biografiach. Fajnie, prawda? Do tego obie są interesujące. Musicie mi uwierzyć na słowo. Nie będę ich tutaj opisywał, bo bym się musiał dużo napisać. Zamiast tego odsyłam do ich przeczytania.

Biografia rzeczywista
Biografia fikcyjna (dotycząca fikcyjnej historii zespołu animowanych postaci)

Gorillaz mają na swoim koncie... hm... na pewno mają 4 albumy: "Gorillaz" (gdzie dominuje hip-hop), "Demon Days" (bardziej rockowy), "Plastic Beach" (elektronika), "The Fall" (w całości stworzony za pomocą aplikacji na I-Padzie, również elektronika, gwiazdkowy prezent od Gorillaz dla fanów). Oprócz tego 2 albumy, które są kompilacją tzw. B-side'ów oraz remiksów, "G-Sides"
i "D-sides" (analogicznie do pierwszych dwóch płyt zespołu). W internecie można jeszcze bez problemów fanowskie kompilacje złożone z remiksów i niewydanych oficjalnie piosenek, całkiem fajna sprawa. Żeby ułatwić poszukiwania: "Sea Sides", "New Season", "The Rare Collection (2001-2011)".

Trochę jako ciekawostkę można potraktować oficjalną stronę zespołu. Znajdziecie na niej standardowo teledyski, utwory Gorillaz, bieżące informacje, ale również gry z naszą wspaniałą czwórką w roli głównej.

W dodatku Damon Albarn zapowiedział na przyszły rok powrót Gorillaz. Kolejny punkt na liście oczekiwań na nowe albumy na rok 2016.

Na koniec standardowo lista utworów, które mi szczególnie przypadły do gustu (oczywiście nie muszę wymieniać ponownie sztandarowych "Clint Eastwood" i "Feel Good Inc."). Pooddzielałem je i posegregowałem w kolejności wydawania albumów i wymienieniu ich powyżej.

Tomorrow Comes Today ( <=== Utwór, który zachęcił mnie do zgłębienia twórczości Gorillaz;
po prostu uwielbiam tą solidną hip-hopową perkusję w ich piosenkach.)
5/4  ( <=== Po prostu nie da się nie lubić - myślę, że wszelkie słowa są tutaj zbędne.)
Sound Check (Gravity)
Double Bass
Re-Hash
19-2000

Kids With Guns
O Green World
Dirty Harry
November Has Come
White Light

Some Kind Of Nature ( <=== W kolaboracji z Lou Reed'em)
Plastic Beach

Revolving Doors ( <=== Elektronika i ukulele. Ciekawe połączenie.)
Hillbilly Man
Little Plastic Bags
Amarillo

Faust
Ghost Train

68 State ( <=== Genialny instrumental. Przywodzi mi na myśl pewnego artystę, którego też mam zamiar pewnego dnia tutaj opisać.)
People
We Are Happy Landfill
The Swagga
Spitting Out The Demons ( <=== Najlepsze na koniec. Zobaczyłem tytuł i spontanicznie włączyłem. Gdy weszło intro, stwierdziłem, że to pewnie kolejny ciekawy utwór Gorillaz. Potem usłyszałem przesterowany bass, więc moje zainteresowanie wzrosło. Ale gdy całości dopełniła gitara to byłem już w raju. Jedna z najlepszych spontanicznych decyzji.)

Do Ya Thing ( <=== A to akurat 12-minutowy singiel.)

I to już koniec. Dziękuję Bartkowi, za zainteresowanie mnie Gorillaz i liczę na to, że również kogoś zachęciłem do ich posłuchania (i jakieś ciepłe słówka, co bym wyzdrowiał).

Cześć,
Kapitan

P.S. Taki mały pozytywny bonus: https://www.youtube.com/watch?v=dHyC7FvZAdU.