poniedziałek, 15 sierpnia 2016

The Shitstorms | Moje pierwsze DIY | Scott Pilgrim vs. The World: The Game OST


Jestem leniwy. Tudzież rozleniwiony. W związku z tym nie napiszę długiego posta o mega wyrąbanym w kosmos zespole Truckfighters (póki co; wciąż jest w planach). Przedmiotem rozważań będą natomiast The Shitstorms. Wystarczyłoby powiedzieć to, co oni mówią o sobie, czyli "Gramy głośny garaż", zalinkować demo i na tym poprzestać przedstawianie zespołu. Jednak co byłby ze mnie za bloger, jeśli tak miałby wyglądać mój wpis. Dlatego więc z garstki informacji postaram się wydobyć dla Was jak najwięcej. Humanistyczne moce, przybywajcie!


Moja historia z The Shitstorms zaczęła się od tego, że wpadłem na demo zespołu w internecie. Prawdę mówiąc, od razu mi się spodobało, ponieważ kręcą mnie klimaty garażowe, np. Ty Segall, Fuzz, Epsilons, The Traditional Fools (dziwnym zbiegiem okoliczności we wszystkich projektach bierze udział Ty Segall). Jeszcze należy do tej listy dopisać Bass Drum Of Death (jak zobaczyłem nazwę to myślałem, że to jakiś Death Metal), fikcyjny Sex Bob-Omb (za którego brzmienie odpowiedzialny jest Beck) i nasz rodzimy Straight Jack Cat. Powiedzmy, że lista jest kompletna. 

Jakiś czas później, czyli 11 czerwca w klubie Dwa Światy w Toruniu miałem przyjemność grać razem z nimi koncert (my graliśmy pierwsi, a oni grali jako trzeci i ostatni). Jak tylko wszedłem do garderoby i zapoznałem się z gitarzystą Łukaszem Domańskim i perkusistą Jackiem Grzywniakiem to powiedziałem Łukaszowi, że słuchałem ich demówki i na ostatnim kawałku słyszałem inspirację zespołem Fuzz. Ten się wyraźnie ucieszył, że zauważyłem, pogadaliśmy chwilę o zespołach garażowych, a 5 minut później proponował mi wspólny wyjazd na koncert Ty'a Segalla do Berlina. Muszę przyznać, że od razu gościa polubiłem.

Na koncercie gitarzysta wystąpił w piłkarskim, biało-czerwonym dresie, jako że był to okres euro, a na ogródku podczas koncertów puszczali mecz. Reszta zespołu była ubrana koncertowo-standardowo, że się tak wyrażę. Grali głośno. A mówiąc głośno, mam na myśli naprawdę głośno. Głośno jak na rock garażowy przystało. I co ważne, grali świetnie. Mimo, że nie słyszeli się na scenie dobrze, to zagrali równo. Kontakt z publiką mają świetny, to trzeba przyznać. Bawiłem się świetnie. Oni też, co było wyraźnie widać. Nawet udało mi się na chwilę rozpętać pogo (pozycja z listy marzeń do odhaczenia). Pod koniec koncertu rozpętał się pod sceną taki chaos, że aż miło. 
A po koncercie stwierdziłem, że muszę mieć ich płytę. W tym celu specjalnie poczekałem aż Stachu Cybulski, basista, podejdzie do stoiska z merchem, żeby mógł mi ją osobiście wręczyć. Oto ona:


Chyba powinienem ich poprosić o autografy.

Pogadałem jeszcze chwile z Łukaszem, ponieważ jeden z utworów, które grali, wydał mi się znajomy. Był nim "Stormtrooper" zespołu Skycykle, w którym to zaczęła się przygoda The Shitstorms. Mianowicie: Skycykle powstał w 2012 roku, gdzie grał Łukasz. Pod koniec kariery zespołu dołączył Stachu w roli basisty, w zamian za poprzedniego. W tym czasie zespół już nie koncertował, więc Stachu nie miał okazji wystąpić z nimi na żywo. Potem zespół się rozpadł czy też przeszedł w stan zawieszenia (na ich stronie jest informacja, że pracują nad powrotem na scenę) i w 2015 roku (jeśli dobrze wnioskuję) powstali The Shitstorms. Sam kawałek jest do posłuchania na Youtube. Oto "Stormtrooper" w  oryginalnym wykonaniu Skycykle (z płyty wydanej w 2014 roku, już ze Stachem na basie). W wersji The Shitstorms jest on chyba jeszcze bardziej energiczny, głośniejszy, lecz co prawda uboższy instrumentalnie. Słowem: zagrany bardziej w stylu garażowym.

Warto by teraz wspomnieć o samej płytce The Shitstorms i dać linka, żeby można było jej posłuchać. Słuchajcie sobie spokojnie (na tyle na ile pozwala ta muzyka) a ja będę kontynuował opowiadanie o mojej styczności z zespołem.

"Introducing..."


Pierwszy utwór z "Introducing..." na myśl przywiódł mi piosenkę "We Are Sex Bob-Omb". Jego tytuł to "We Are The Shitstorms". Myślę, że analogia jest jasna. Oba kawałki są też nieco podobne strukturalnie, więc myślę, że moje skojarzenie jest trafne. Cóż, The Shitstorms przedstawili się w najlepszy możliwy sposób.
Solo Bassu!

Na drugiej pozycji znajduje się "Demon Dog", który jest moim osobistym faworytem z całego krążka, a jednocześnie ulubionym kawałkiem live, zaraz obok "Stormtroopera". Tak mi się spodobał, że aż nauczyłem się go na basie. Nie było to łatwe. Pomyślelibyście: "ha, to rock garażowy, zwykłe granie ósemkami i nic więcej!". Nic bardziej mylnego. Stachu postarał się tworząc partię basową "Demon Dog". Czapki z głów.
Drum Solo!

Po odrobinę (naprawdę odrobinę) wolniejszym, ale wciąż nie tracącym energii i bardziej dynamicznym utworze przyszedł czas na typowe pierdolnięcie o nazwie "Death By Audio". Gdy słyszę ten kawałek to widzę człowieka uciekającego przed burzą doprawioną armagedonem (cóż, nie jestem najlepszy w tworzeniu porównań), który ma 6 sekund na ucieczkę, po czym zostaje zmiażdżony przez niszczącą falę dźwięku.

Ostatni utwór, "Afterglow" to ballada w porównaniu do poprzednich. Wspomniany wcześniej, jako kawałek z widoczną inspiracją Fuzz.


Zdjęcie (jak i pozostałe zdjęcia The Shitstorms w tym poście) z fanpejdża na Facebooku.

Jeśli ciekawi Was, na czym grają The Shitstorms, to uchylę rąbka tajemnicy, ale tylko tyle, ile zapamiętałem. Nie powiem niestety na jakich bębnach gra perkusista, bo się najzwyczajniej w świecie nie znam. Nie pamiętam też na jakim piecu gra gitarzysta, ale jego gitara to Fenderowski Telecaster, a w niewielkim, aczkolwiek efektywnym arsenale efektów gitarowych znajduje się Death By Audio Apocalypse (jeśli mnie pamięć nie myli), czyli fuzz, jakieś tremolo Behringera i... nie pamiętam (stroik?). Sprzęt basisty natomiast to wieża wzmacniaczy firmy Orange (jak to zobaczyłem w Toruniu po raz pierwszy to padłem; 1) taki piękny widok 2) najpewniej ogłuchniemy, albo rozsadzi nam głowy), Squier (niespodzianka) P-Bass i Death By Audio Fuzz War (mój wymarzony efekt, który Stachu pożyczył mi, albowiem mój overdrive postanowił przestać działać przed koncertem). Podobno ma jeszcze jakiegoś overdrive'a firmy JHS, jednak nie widziałem go na koncertach.

Żeby powiedzieć więcej w temacie tego, jak fajni są The Shitstorms, poza pożyczeniem mi fuzza, opowiem pokrótce historię związaną z ich płytą, którą zakupiłem na moim pierwszym ich koncercie. Mianowicie odpalając ją w domu na kompie okazało się, że nie działa. Za to działała jakimś cudem w niektórych odtwarzaczach CD wbudowanych w radio. Powiedziałem chłopakom z zespołu o problemie i nawet nie sprawdzając czy nie robię ich w konia, obiecali mi nowy egzemplarz. Płytkę dostarczył mi basista, zapraszając mnie nawet na piwo. Niefortunnie był to dzień bicia Rekordu Guinessa. Ulewny dzień, więc byłem przemoczony i nie miałem ochoty na piwo, tylko na powrót do domu i wskoczenie w suche ciuchy. Na szczęście ostatnio dostałem zaproszenie na jam w jednym z lokalnych klubów i na piwo, także nic straconego.



Mówiłem o koncertach w liczbie mnogiej, ponieważ niedawno miałem okazję znowu zobaczyć The Shitstorms na żywo, tym razem w Bydgoszczy, w klubie Wiatrakowa. Atmosfera była taka... rodzinna? Jakby to ująć... Było bardzo przyjaźnie. Sala nie była zatłoczona, dużo osób się znało. Publika stała dopiero w połowie sali, bo stojąc bliżej niestety narażalibyśmy się na utratę słuchu, czego nie jest warta nawet najlepsza muzyka na świecie. Ale muszę przyznać, że to ciekawe doświadczenie być na koncercie, na którym gra się tak głośno.
Gitarzysta jak zwykle miał na sobie specjalnie na tą okazję przygotowany sceniczny strój, tym razem w biało-czarnych barwach. Był ubrany w czarną koszulę, która nadawała mu swoisty garażowy 'look' i 'death metalowy' makijaż. Niestety nie mam zdjęć.
The Shitstorms po raz kolejny dali show na poziomie. Dziwiło mnie tylko jak można podczas takiego koncertu zwyczajnie stać lub siedzieć. Mnie energia porywała od pierwszych akordów, jakie zabrzmiały ze sceny. Słyszałem, że niektórzy ludzie po prostu tak mają, że nie skaczą jak szaleni i nie machają głowami łamiąc sobie karki, a po prostu znajdują się w statycznej pozycji i rozkoszują się muzyką. Najwyraźniej dokładnie tak było w tym wypadku.
P.S. Przy wejściu pani oferowała mi m.in. ich płytę. Jak wiadomo, już takową posiadałem, więc tryumfalnie odpowiedziałem: "Dziękuję, już mam". Pani się na mnie dziwnie spojrzała. Czy ktoś potrafi wyjaśnić co tu się zadziało...?

Podsumowując całe "rozważania" powiem jedno: brakowało mi takiego zespołu na lokalnej scenie. Zespołu wykonującą taki gatunek muzyki i zespołu, który jest tak przyjazny dla fanów. Szczerze polecam skorzystać z okazji, gdy będą grać i udać się na ich koncert. Najbliższy będzie w Bydgoszczy w parku rozrywki i wypoczynku  Myślęcinek w ramach festiwalu Muszla Fest (który niestety zrobił się płatny od zeszłego roku; nie żebym sępił pieniędzy, ale cena też jest trochę z kosmosu; poza tym zrobienie płatnego wejścia na bezpłatny od lat festiwal muzyczny to trochę świństwo) 20 sierpnia 2016 roku o godzinie 16:00 w namiocie. Mam nadzieję, że uda mi się ich zobaczyć, jeśli nie przeszkodzą mi w tym sprawy związane z szukaniem mieszkania na studia. Także tego, być może do zobaczenia!

Pedalboard

Przedwczoraj zakończyłem proces budowania swojego pedalboarda i jednocześnie pierwszej poważnej samoróbki. Dla niewtajemniczonych: pedalboard to taka "podstawka" pod efekty gitarowe, a efekty gitarowe to takie urządzenia w kształcie metalowych pudełek, które zmieniają dźwięk gitary.

Nie chciałem wydawać około 300zł na coś, co mogłem zrobić dużo taniej, a w dodatku nie było mi potrzebne tyle przestrzeni, co w standardowym pedalboardzie, czyli na 5 lub 6 efektów. Posiadam tylko 3, co mi w zupełności wystarczy i na tylko tyle potrzebowałem miejsca. Sprawa była prosta: kupić deskę, lakier do deski, który zabezpieczy drewno, kupić wykładzinę, do której przyczepią się rzepy przyklejone od spodu do efektów, a także gumowe podkładki, które zabezpieczą pedalboard przed przesuwaniem się po ziemi.

Składanie całości zajęło mi kilka dni, bowiem najpierw musiałem z pomocą kolegi, który umiał obsługiwać piłę, przeciąć deskę, później pojechać po lakier, bo okazało się, że w domu się jednak skończył. Następnie trzeba było pomalować przyciętą do odpowiednich wymiarów deskę z obu stron, a jedna warstwa schła godzinę. Później jeszcze trzeba było poczekać 3 dni, aż będzie można całkowicie eksploatować drewno (tak było napisane w instrukcji lakieru). Ostatniego dnia robota poszła najsprawniej, ponieważ do zrobienia zostało mi tylko docinanie nożem do wymiarów deski wykładziny i klejenie komponentów. I tak oto powstał mój bezcenny pedalboard. Wartość komponentów wyniosła mnie około 50zł, a wszystkie były dostępne w Castoramie.



Scott Pilgrim vs. the World: The Game OST

Wszedłem w posiadanie soundtracku z wyżej wymienionej gry dzięki znajomej perkusistce, która rysuje komiks, który piszę (idealna współpraca: ona nie umie pisać, a ja rysować). Wisiał na OLX za 20zł. Niestety w posiadaniu samej gry nie jestem, ponieważ wydana była wyłącznie na konsole Play Station 3 i XBox'a i to stosunkowo dawno. Mam jednak nadzieję kiedyś ją zdobyć, jako że jestem fanem Scotta Pilgrima. W gratisie dostałem frotkę z serii.



Ciężko to dostać w Polsce, więc podrzucam link na Youtube.
Moje ulubione utwory to: "Skate or Live", "Maki Ya", "Rock Club", "Party Stronger" (najfajniejszy na płycie) i "Subboss Theme". Sprawdźcie nagrania na żywo twórców soundtracku, Anamanaguchi. Są tak absurdalnie kolorowi.


To by było na tyle z tej leniwo-poniedziałkowej twórczości.

Pozdrawiam i życzę udanego tygodnia,
Kapitan

czwartek, 4 sierpnia 2016

Głupoty | Story Time

Właśnie sprawdziłem wersję roboczą swojego ostatniego posta. Przez myśl przeszły mi słowa:
"o rany, ale on jest nieaktualny!" A działo się przez ostatni miesiąc, działo się.
Pora więc uaktualnić treści posta, który nie ujrzał światła dziennego.

Nie zabraknie czegoś do posłuchania. 2 wspaniałe kawałki, które znalazłem w ostatnim czasie. Numer 1.

Lipiec był dla mnie miesiącem pierwszej pracy (nie licząc inwentaryzacji). Pracowałem w magazynie kurierskim. Prosta robota, zdejmowanie paczek z konkretnych miast z taśmy
i układanie ich w koszu, a na koniec zwożenie tego wszystkiego tzw. "paleciakiem" pod ciężarówki. Jeżdżenie wózkami oczywiście sprawiało mi najwięcej frajdy. Jeśli ktoś nie wie jak taki paleciak wygląda, a ma za dużo czasu, to sugeruję przejść się do castoramy, może akurat ktoś będzie go używał. Dla osób z mniejszą ilością czasu polecam przeglądarkę internetową.
W nocy robota była prostsza, ponieważ paczki z odpowiednimi numerami należało ściągnąć
z taśmy i zawieźć pod bramki magazynu (do dyspozycji mieliśmy jakże wspaniałe paleciaki).
O dziwo gdy pracowałem w nocy miałem więcej czasu dla siebie, niż gdy pracowałem na popołudnie. Całkiem fajna praca jak na pierwszą. Będę dobrze wspominał.
Stworzyłem nawet listę najciekawszych rzeczy, jakie ludzie wysyłają kurierem.
Oto ona: metalowy drążek długości 2 metrów, siekiera, tomahawk, prawdopodobnie maczeta, podwórkowy kosz na śmieci, worek 1.70m jak na zwłoki i plastikowe zjeżdżalnie dla dzieci.

Praca pracą, ale za to weekendy miałem ciekawe.


Pierwszy weekend lipca

Depresjonowanie i stresowanie się przed pracą połączone z chorowaniem.


Drugi weekend lipca: Red Smoke Festiwal

Weekend spełnionych marzeń. Zobaczyłem swój ukochany zespół na żywo po raz drugi. Nie powiem o nim na razie nic więcej poza tym, że nazywa się Truckfighters, pochodzi ze Szwecji
i gra stoner rocka, bo nie miałbym materiału na kolejny post.


Trzeci weekend lipca

Zespół, z którym graliśmy w Toruniu miał koncert organizowany przez niezależną mini-wytwórnię. Początkowo myślałem, że nie zdążę, ale chłopaki grali jako ostatni. A, tak, chłopaki. The Shitstorms. Brzmienie zespołu najlepiej opisuje krótka notka o nich, zawierająca zaledwie trzy słowa: Gramy głośny garaż. Nic więcej mówić nie trzeba. Koncerty dają dobre, atmosfera jest fajna. Fajni ludzie sami w sobie. Aż zasługują na osobny post w niedalekiej przyszłości. Koniecznie.
Tego dnia dostałem też od niewiast dinozaura, zwędzonego ze stołu w klubie. Może ktoś jeszcze takie pamięta: małe dinozaury, które rosły po włożeniu do wody. Czas w końcu przyprawić malca o parę centymetrów sześciennych.

Dzień później: Koncert na Barce Lemara

Koncert przed całym miastem, to jest to.Graliśmy w ramach międzynarodowego festiwalu sztuki ulicznej Busker Fest. Świetna sprawa. W końcu trafiliśmy na Pana Akustyka z prawdziwego zdarzenia. Najbardziej śmiechłem jak w pewnym momencie przepływał za nami tramwaj wodny, a jego pasażerowie rozkręcali wixę na maksa przy ostatnim przed bisami kawałku. Moim skromnym zdaniem był to najlepszy z koncertów, jakie mieliśmy przyjemność zagrać. Naprawdę wspaniałe doświadczenie. Naszemu fotografowi, nieoficjalnemu członkowi zespołu, tak się podobało, że prawie nie robił nam zdjęć.

Link do zdjęć umieszczam -> TU <-. P.S. Zapraszam na koncerty!


Czwarty weekend lipca

W końcu zobaczyłem się z najlepszą przyjaciółką ze Stolicy. Jakoś tak po... 2 latach? No, coś koło tego. To był dobry weekend, zdecydowanie. Namarudziła, że przeciągnąłem ją przez całe miasto, że jadła samo niezdrowe jedzenie, ale za to doceniła wspaniałość miejsca jakim jest Cybermachina oraz moich przyjaciół. I dostałem śniadanie po powrocie z pracy, bo miałem tydzień na nocki, co równało się powrotowi do domu o 7:00 rano w sobotę, po czym poszedłem spać. Dobry ze mnie gospodarz.
Na mieście akurat tego dnia na ulicach podczas zwiedzania pojawiło się 5 zabytkowych tramwajów i 2 zabytkowe autobusy. O wspaniałości!
Nie obyło się też bez zabawnych sytuacji. Moja BFF (tak mnie bawi to określenie) ma zdolność/przekleństwo, które polega na przyciąganiu facetów. Nie minęło 30 sekund od wyjścia
z autobusu jak podszedł do nas nieco dziwaczny facet, który idąc zabawnie wymachiwał górnym kończynami i rzucił w stronę przyjaciółki pytanie: "Wie pani, gdzie tu jest biuro matrymonialne?". Ja w tym momencie prawdopodobnie tarzałem się ze śmiechu w podświadomości, a BFF stanęła jak słup i tylko lekko obróciła błagalnie głowę w moją stronę z prośbą o pomoc. Odpowiedzieliśmy, że ona nie jest stąd, a ja nie wiem gdzie tu jest biuro matrymonialne i na szczęście sobie poszedł. Widzieliśmy go jeszcze godzinę później i kilka ulic dalej jak dalej krążył w poszukiwaniu swojego biura.

P.S. Dobrze, że jesteś. Nawet jak budzisz mnie o 12:00 RANO.


Piąty weekend lipca

Właściwie to 'poweekendzie', ale zawsze. W końcu trwają wakacje.
Nasz kumpel wrócił akurat z ŚDM-ów z Krakowa, gdzie przebywał przez tydzień ze swoją dziewczyną, która jest jednocześnie naszą dobrą przyjaciółką. Niestety wrócił tylko na jeden dzień, ponieważ dzień później wyjeżdżał na miesiąc do Japonii. Zostałem uczyniony odpowiedzialnym za zorganizowanie spotkania w sławetnej Cybermachinie, więc wypełniłem swoje zadanie jak należy i do spotkania doszło. Nie pisałbym o nim, gdyby nie fakt, że strasznie dawno nie widziałem części ludzi i radość przy spotkaniu była ogromna. W końcu nagrałem się w Guitar Hero.
Nieco później niespodziewanym trafem do lokalu wpadli nasi starzy znajomi sprzed dwóch lat i ich świta, świętujący osiemnastkę pewnej osóbki. Fajnie było ich znowu zobaczyć.

I tak to było z tą rozrywką. A propos rozrywki. Jadłem pewnego dnia tosty i wpadłem na pomysł napisania komiksu. W zasadzie to na pomysł na komiks, bo ten pierwszy w mojej głowie już kiedyś się zrodził. Wystarczyło jedzenie doprawione jakimś bredzeniem Hipis (która jest jednocześnie odpowiedzialna za ten właśnie post, ponieważ w końcu założyła na ''fejsie'' stronę swojego bloga [wcale nie jest smutny], więc ja postanowiłem w końcu zrobić coś ze swoim; dodatkowo przyczyniła się do tego garstka fajnych ludzi, która narzekała, że nic nie piszę i się lenię, że lepiej żebym się wziął do roboty z tym blogiem w końcu; oto on, enjoy; dziękuję i pozdrawiam; bardzo długi nawias), żeby powstał absurdalny i debilny, aczkolwiek z potencjałem pomysł. Wyobraźcie sobie świat opanowany plagą zombie, tylko zamiast zombie dajcie hipisów. Ojej, czy to nie miało już miejsca...?

Komiks się tworzy, może kiedyś powstanie.


Numer 2.


Story Time

Na koniec historyjka, która jest opowiadana przez Hipis naszym wspólnym znajomym za moimi plecami i traci jeden istotny szczegół, więc tym razem to ja ją opowiem.

Mama wróciła do domu i powiedziała, że przyszedł list z Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie się dostałem na filologię angielską (a się pochwalę, a co!). To wziąłem list, otworzyłem i czytam. "Bla bla bla, dostał się pan na kierunek filologia angielska, bla bla bla, postanawia pana nie przyjąć..." - Że co? - "...ponieważ nie dostarczył pan wymaganych dokumentów w terminie."
Dygresja: składałem papiery na dwa kierunki: filologię angielską i amerykanistykę. Na miejscu okazało się, że mimo że jedna komisja rekrutacyjna ma oba moje kierunki to teczka musi być osobno na każdy z nich. Niefortunnie zdjęcie miałem tylko jedno, więc włożyłem je do teczki z filologią angielską, a na amerykanistykę złożyłem niekompletną.
Sprawdziłem w systemie: dostałem się na filologię, na amerykanistykę nie, bo nie złożyłem kompletnej teczki. Zgadza się. Na liście, który dostałem jest napisane, że na filologię się nie dostałem. Zaraz zadzwoniłem do komisji, żeby wyjaśnić sprawę, bo chyba ktoś się pomylił, co mnie odrobinkę rozbawiło. Zadzwoniłem, zostałem skierowany na wydział filologii. Jedna pani przekazała po wysłuchaniu moich wyjaśnień telefon drugiej pani. Okazało się, że w systemie wszystko się zgadza, dostałem się na filologię, na amerykanistykę nie. Ale mówię, że na liście jest napisane co innego i pytam czy to ma jakiś realny wpływ. W tym momencie pani pyta się o jaki list chodzi. To mówię, że dostałem od nich list, gdzie jest napisane tak i tak. Postanowiłem przeczytać pani w słuchawce fragment listu. No i czytam wszystko od lewego górnego rogu, łącznie z adresem nadawcy: Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu... "Przepraszam, nie ten uniwersytet". Pani w słuchawce w śmiech, pozdrowiła mnie, przeprosiłem za robienie problemów (mając wewnętrznie bekę życia) i koniec rozmowy. Prawdopodobnie miała rozrywkę na najbliższe dwa dni, bo coś czuję, że nie byłem jedynym człowiekiem, który coś odwalił przy rekrutacji.
Mama mówi, że z Gdańska, to z Gdańska, koniec kropka. (A wystarczyło sprawdzić adres na kopercie.)

Tym pozytywnym akcentem żegnam się o godzinie 02:22. Jak zwykle w nocy.

Peace out,
Kapitan



środa, 8 czerwca 2016

Dax Riggs | Deadboy and the Elephantmen

Dla wnerwionych ludzi zalecam koszenie trawnika. Mi pomogło.

Po długim namyśle i blokadzie pisarskiej, która trwała dwa dni wybór padł jednak na Daxa Riggsa i jego zespół, czy raczej jeden z jego zespołów, Deadboy and the Elephantmen. Zdecydowałem się połączyć oba te elementy w jednym poście, ponieważ dwa posty o jednej osobie to ekonomiczna zbrodnia.


Informacja dla osób z blokadą: nie piszcie. Mimo że człowiek ma czasem parcie na wrzucenie nowego posta, bo towarzyszy mu poczucie, że ciągle olewa bloga, nie powinien pisać na siłę.
To dosyć "oczywista oczywistość, ale warto czasem o niej wspomnieć. Zamiast tego można np. obejrzeć interesujący film.
Przedwczoraj obejrzałem "Birdmana". Jest to komediodramat o aktorze, który grał superbohatera
o pseudonimie Birdman w adaptacjach filmowych komiksu. Ma żal do ludzi, że wszyscy już zapomnieli kto znajduje się pod maską "człowieka ptaka". Główny bohater, którego imienia niestety (o ironio) nie pamiętam, zalożył teatr, aby zaistnieć pod swoim własnym nazwiskiem.
Film porusza pewne nieco filozoficzne zagadnienia, które można wyczuć lub nie, ale pójdę na łatwiznę
i dokładnie Wam ich nie wskażę. I to by było na tyle z fabuły. Co ciekawe, soundtrack filmu opiera się w 95% na perkusji. To był główny powód, dla którego sięgnąłem po "Birdmana".
Kolejna rzecz, która mi się podobała to praca kamery, albowiem podczas oglądania miało się wrażenie ciągłego podążania za bohaterami. Interesujące było również zatarcie granicy pomiędzy filmem, teatrem
i rzeczywistością. "Birdman" to pozycja niezwykle ciekawa i z całą pewnością warta obejrzenia.

Wiedzieliście, że istnieją lody o smaku sernika? Kto by pomyślał.


Na blokadę dobrym lekarstwem jest też spotkanie z przyjaciółmi. Wczoraj poszliśmy do Cybermachiny, czyli takiego baru z konsolami i planszówkami urządzonego (niespodzianka) tematycznie w stylu gier. Oprócz gier mają też, rzecz jasna, alkohol,a wszystkie noszą nazwy nawiązujące do postaci z gier lub gier w samych sobie. Napoje bezalkoholowe też tam znajdziecie. Wybór sięga od różnych wymyślnych drinków po zwykłe napoje jak herbata, kawa lub sok.
Tym razem piłem sok z lodem. Nie śmiejecie się, ostatnio ciągle coś z kimś piję i trochę mi się to już znudziło. Docelowo przyszliśmy na quiz, który odbywa się co wtorek. Nie zapowiadało się na to,
że będziemy mieli przeciw komu grać, ale na chwilę przed rozpoczęciem pojawiła się piątka chętnych, która utworzyła trzy drużyny. Wyobraźcie sobie miny ich i prowadzącego gdy zobaczyli 9-osobową drużynę.
To zaskoczenie zmieszane z przerażeniem... Dość zabawny widok.
Rywalizacja była zacięta. Nadal jestem pełen podziwu dla pary, która miała zaledwie 1 punkt mniej od nas. Oczywiście rozwaliliśmy ten quiz, bo mając tyle osób znających się na różnych rzeczach ciężko by było czegokolwiek nie trafić.
Za wygraną poszliśmy na pizzę, bo jakby inaczej. Szczerze polecam Cybermachinę, to jedno
z najfajniejszych miejsc w moim mieście.
Sądzę, że już starczy Wam szczegółów z mojego życia prywatnego, więc przejdę do naszego nieszczęsnego muzyka, którego przecież w głównej mierze powinien dotyczyć ten post.
Co zabawniejsze wszystkich informacji szukam na bieżąco, także sam będę miał niezłą niespodziankę co do osoby Daxa Riggsa.
Mój stan wiedzy na jego temat zamyka się w stwierdzeniu, że wiem, że jest on niedocenianą legendą,
o której wie niewiele osób. Jak na wstęp przed wstępem (przedmowę?) tyle informacji powinno Wam wystarczyć.


Jak podaje oficjalną strona: postapokaliptyczny folk rock Daxa Riggsa pochodzi z bagien południowej Luizjany. Zaczynając od sludge metalowej kapeli Acid Bath jako nastolatek,
(poprzez coś czego nie będę przekładał na polski) gothic dixie-fried trash rock w Deadboy and the Elephantmen, Dax supportował tak różnych artystów jak zespół Queens of the Stone Age lub (nieznanego mi) Leona Russela. Niczym (znany mi) Leadbelly z diabłem na plecach Dax gra muzykę outsiderów, muzykę dla umierającego radia w piwnicy kończącego się świata.
Jak łatwo się domyślić, jego teksty są raczej mroczne, krążące wokół tematyki życia i śmierci, zaświatów i samotności czy sił nadnaturalnych. To wszystko oprawione w nastrojowe gitary, proste do zagrania, ale bardzo melodyjne, minimalistyczne, pulsujące bębny i wyśpiewane niezwykle charyzmatycznym, niesamowitym i potężnym głosem słowa sprawiaja, że Dax Riggs jest artystą, w którego sztukę chce się zagłębiać, niekoniecznie w gorsze czy melancholijne dni.

Kariera muzyczna Daxa jest całkiem barwna, jeśli można tak powiedzieć. Zaczęła się od thrash metalowej kapelki Corruption, której był w frontmanem w swoich nastoletnich latach. Grali tam jedynie covery i nie zagrali żadnego poważnego koncertu. Brzmi zupełnie jak mój pierwszy zespół...



Kolejnym zespołem była Golgotha, która stworzyła podstawę dla uformowanej później legendarnej grupy Acid Bath. Pod nazwą Golgotha ukazała się jedynie EPka pt. "Wet Dreams
of the Insane".
Wlasciwa już grupa Acid Bath funkcjonowała w latach 1991-1997. Jej brzmienie stanowiło niecodzienne połączenie gatunków takich jak sludge metal, swamp blues, doom metal, hard core punk i psychodelia (kto wymyśla te wszystkie nazwy?). Odznaczała się również kreatywnymi
i charakterystycznymi tekstami, których tematyka oscylowała głównie wokół śmierci
i narkotyków. Acid Bath rozpadło się po śmierci jednego z członków zespołu.


Przez ostatnie 2 lata funkcjonowania Acid Bath Dax Riggs kreował projekt muzyczny o nazwie Daisyhead and the Moonkrickets, który jednak nigdy nie ruszył. Wiadomo jednak o istnieniu 2 albumów: "Skeletal Circus Derails"oraz "A Self-Titled 14-Track Album".

Pierwszym zespołem po rozpadzie Acid Bath, ktory wydał oficjalne nagrania był Agents of Oblivion. Było to demo zawierające 5 piosenek.  Zespół, w którego skład wchodził m.in. gitarzysta Acid Bath rozpadł się niedługo po trasie koncertowej promującej album "Agents
of Oblivion".


I w końcu nadszedł czas na Deadboy and the Elephantmen. Zespół był aktywny 7 lat, począwszy od roku 2000. Początkowo solowy projekt Daxa Riggsa z czasem urósł do pełnoprawnego zespołu, w którym nastąpiło kilka rotacji w składzie. Niekiedy Deadboy and the Elephantmen występowało jako duet z perkusistką Tessie Brunet. Pierwszy album wydany w 2002 roku nosił nazwę "If This Is Hell Then I'm Lucky". Podobno swojego czasu był dość ciężki do zdobycia. Na kolejnym wydanym 3 lata później albumie "We Are Night Sky" skład skurczył się do rozmiarów duetu Riggsa i Brunet. To właśnie od tej strony poznałem Deadboy and the Elephantmen
i uważam, że 2 muzyków w zupełności wystarczyła do stworzenia dobrej płyty. Nagranie to zawiera kompozycje w ujęciu zarówno rockowym, jak i bardziej akustycznym i nieco folkowym. Moje ulubione pozycje to: "What The Stars Have Eaten", "Evil Friend" i "Stop, I'm Already Dead", które wykorzystano jako intro w serialu "iZombie".


Po rozpadzie Deadboy and the Elephantmen Dax Riggs zdecydował się wydawać kolejne nagrania pod własnym nazwiskiem (początkowo jednak chciał grać pod chyba najdłuższą nazwą jaką zdołał wymyślić, mianowicie T-Daks & His White Plastic Soul and Dax Riggs). Tak otrzymaliśmy "We Sing of Only Blood or Love" w 2007 oraz 3 lata później "Say Goodnight to the World".

Z pierwszego albumu lubię i mogę polecić w celu zapoznania się z pracą solową Daxa Riggsa: "Demon Tied To A Chair In My Brain", "Didn't Know Yet What I'd Know When I Was Bleeding", "Ghost Movement", "Scarlett of Heaven Nor Hell", "Spinning Song" i "Radiation Blues".

Z "Say Goodnight to the World" na pewno to co popchnęło mnie w stronę muzyki Riggsa, zanim przekonałem się do reszty jego muzyki to: "Let Me Be Your Cigarette", "Say Goodnight to the World", "No One Will Be A Stranger", "Grave Song" (które było "prototypem" poprzedniej piosenki, więc niejako znajduje
i nie znajduje się na płycie jednocześnie), "Gravedirt On My Blue Suede Shoes".

Mam nadzieję, że spodoba się Wam twórczość muzyczna niezwykłego artysty, Daxa Riggsa. Dla ambitnych, istnieje strona z jego poezją, do której link zostawiam Wam --> tu <--.

Hmh. Zgłodniałem. Odmeldowuję się więc. Następny post napiszę jak znajdę inspirację i czas, który będę chciał przeznaczyć na bloga, ponieważ póki co mam wiele ciekawych zajęć i szkoda mi siedzieć przed komputerem.

Życzę miłego dnia/wieczoru/tygodnia i pozdrawiam ludzi czekających na nowe posty mimo mojego "lenistwo-olewactwa" i wynikających z niego braku regularnych wpisów i długich przerw w dostarczaniu nowej muzyki i treści.

Kapitan

czwartek, 19 maja 2016

Nigdy więcej grilla w domu

Wakacje to niesamowity czas nadzwyczajnych i zaskakujących zdarzeń, nierozsądnych
i nieprzemyślanych decyzji, a także przedniej zabawy. Maturzyści zdają egzaminy dojrzałości
i wylewają łzy rozpaczy, żeby następnie dla równowagi poziomu płynów w organizmie uzupełnić je alkoholem. Ale przede wszystkim w końcu znajdują czas na swoje pomaturalne plany.

Tym jakże poetyckim wstępem pragnę zaznaczyć, że wracam do 'blogowania'. Uprzedzam tylko, że w dzisiejszym poście nie będzie nic konkretnego poza tym, jak dobrze się bawię korzystając
z zasłużonego wolnego, podczas gdy inni dalej zasuwają (ale zapraszam, zapraszam, miłego czytania). Rzecz jasna, nie zabraknie też muzyki. W końcu miał to być blog muzyczny, a nie autobiografia.


Zacznijmy od najgorszego, żeby potem było już tylko lepiej, czyli od matur. Pochwalę się ustnym angielskim zdanym na 100% (łatwizna) i polskim na 90%. Na polskim niesamowicie opłaciło mi się słuchanie muzyki. Dostałem temat, który brzmiał mniej więcej tak: 'Jak artyści w swoich dziełach przedstawiają stany psychiczne człowieka? Nawiąż do ilustracji i wybranych dzieł literackich'. Pod poleceniem widniał obraz "Zdesperowany", którego autorem jest Gustave Courbet. Jak zobaczyłem ten temat to mało co się nie rozryczałem wewnętrznie ze szczęścia.
Aż na chwilę zamarłem i nie wiedziałem od czego zacząć pisanie. Ostatecznie po zanalizowaniu obrazu padło na piosenki Luxtorpedy "Mambałaga" i "44 dni" (i Treny Kochanowskiego). A się śmiałem na miesiąc przed egzaminami, że czas zacząć słuchać polskich piosenek, bo dzięki nim zdam.

Teraz tylko czekać do 5 lipca na wyniki pisemnych. I koniec o maturze. Nikt już nie chce słuchać o maturze.


Jak już wspominałem świetnie się bawię korzystając z wolnego czasu. Porobiłem pełno koncertowych z planów. Jedne wyszły lepiej niż oczekiwałem, inne zwyczajnie odpadły w drodze selekcji. Szczególnie dobrze wspominam koncert w Toruniu, na który miałem jechać około tydzień temu.

Moim towarzyszem był Bartek, który zaraził mnie Gorillazem. Dniem wyjazdu był piątek. Trzynastego. Przecudowny dzień na podróż. Generalnie nie wierzę w przesądy i zabobony,
bo trochę to bzdura, moim zdaniem. Ale cóż, nie da się ukryć, mieliśmy pecha. W Bydgoszczy na godzinę przed wyjściem na pociąg zaczęło padać. Po chwili na ziemię zaczęły lecieć tonami kule gradu i utworzyła się ściana deszczu. Uznałem to za bardzo śmieszny kawał Tego Na Górze. Oczywiście nie zelżało. Wyjście na dwór było niczym wejście w kurtce przeciwdeszczowej pod prysznic, ale uznałem, że to mnie nie powstrzyma. Do pociągu miałem godzinę, a ów koncert był wydarzeniem, na które miałem szczerą ochotę pójść, jak już ktoś zorganizował je w pobliżu,
a nie w okolicach Wrocławia lub Poznania. Był to 'mini stoner-festiwal', czyli po prostu mini festiwal muzyki stoner rockowej 'Diunafest', na którym w ciągu jednego wieczora grały 3 polskie niszowe zespoły.
Ledwo dojechałem do wyjazdu z osiedla, a autobus stanął. Okazało się, że pod wiaduktem znajduje się tak głęboka kałuża, że droga na tym odcinku jest nieprzejezdna. Poszedłem za przykładem innych pasażerów i wybrałem opcję spaceru (szczerze kibicuję facetowi z bukietem róż, mam nadzieję, że mu się udało).
W 40 minut byłem w stanie dotrzeć na dworzec. Przy akompaniamencie Elektrycznych Gitar (tytuły takie jak: "Wyszków tonie", "Co ja robię tu" czy "Co powie ryba") z bananem na twarzy przemierzałem ulice mojego miasta, wytrwale zmierzając do celu i mijając przemoczonych do ostateczności przechodniów, uciekających przed kroplami deszczu lub czekających na przystanku. W końcu dotarłem do celu na 15 minut przed odjazdem pociągu. Wtedy stwierdziliśmy z Bartkiem, że jesteśmy tak mokrzy, że odechciało nam się jechać na koncert. Tak, odechciało nam się, (prawie) wszystko z nami mentalnie w porządku. Poza tym uznaliśmy, że będzie śmieszniej spotkać się jednak tego dnia ze znajomymi i pośmiać się z wszystkich możliwych wydarzeń związanych z tonącym miastem. Wykonaliśmy szybką serię telefonów po znajomych z nawoływaniem o pomoc. Nie mieliśmy jak wrócić do domu, więc odebrała nas moja przyjaciółka, Karo (prowadzi bardzo przyjemnego bloga podróżniczego, poczytajcie sobie). Pojechaliśmy na miejsce spotkania, rozwiesiliśmy ciuchy i przebraliśmy się w ciuchy, które przywiózł nam kumpel. Koniec końców po spotkaniu wylądowaliśmy u niego na męskiej nocce, która przerodziła się w damsko-męską nockę i granie w mafię do 6:00 rano. Zanim znajomy gospodarza przyprowadził swoje koleżanki dorwaliśmy się do klocków LEGO jego młodszego brata. Best. Time. Ever. Ich miny, gdy zobaczyły czterech 18-letnich facetów bawiących się klockami na podłodze - bezcenne. Po całej imprezie wstaliśmy po 10:00 i oczywiście okazało się, że wszyscy pozapominali o swoich planach na sobotę. To była moja najlepsza decyzja
o niepójściu na koncert.


Z innych rzeczy, na które wyczekiwałem okrągły miesiąc można wymienić Raymana Origins, który przeleżał do matur na półce, po czym okazało się, że gra nie chce się włączyć, bo brakuje jakichś sterowników wideo, które rzekomo powinny się zainstalować razem z grą.

Z nieco weselszych rzeczy, dotarła koszulka mojego ulubionego zespołu, Dinosaur Jr. Zamawiałem zza granicy, dlatego czas oczekiwania nie należał do najkrótszych. Oto ona:


Co robią ludzie, którzy cierpią na nadmiar wolnego czasu?

Przesłuchałem wczoraj całą dyskografię The Doors (9 płyt). Po trzeciej stwierdziłem, że skoro byłem w stanie posłuchać tylu płyt z kolei i mi się nie nudzi to urządzę sobie maraton 'Doorsów'. Lekko wysiadać zacząłem dopiero przy dziewiątej z kolei. A propos The Doors. Jako że w końcu mam czas na książki, które nie są lekturami to poczytuję sobie biografię Jima Morrisona zatytułowaną "Nikt nie wyjdzie stąd żywy". Przyjemnie się czyta. Momentami zapominam, że to biografia, bo jest napisana trochę jak książka fabularna. Wróciłem do niej po tym jak kilka dni temu organizm obudził mnie chwilę przed piątą (w wakacje!). W dodatku przyszła moja koszulka. Tyle szukałem tego najprostszego wzoru, mówię Wam. Definitywnie gram w niej najbliższy koncert.


Coś bardziej szalonego? Może to, że zgodziłem się uczyć przyjaciółkę grać na gitarze, mimo że nigdy tego nie robiłem. Co najwyżej uczyłem kiedyś 2 osoby grać jakieś piosenki, ale nijak się to ma do uczenia od zera. Ale jakoś sobie radzę. Jeszcze zdążyłem w międzyczasie zmyć naczynia, nastawić pranie i zrobić szaszłyki na obiad. Z tym ostatnim były pewne problemy, ponieważ przypadkiem totalnie zadymiłem całą chałupę. Nigdy więcej grilla w domu.

W połowie pisania posta wyszedłem ze znajomymi do kina na "Captain America: Civil War". Krótko i bez ewentualnych spojlerów dla czytelników: całkiem fajnie zrobiony film. P.S. Pamiętajcie o istnieniu dwóch scen po napisach. Po seansie odzyskałem swoją książkę
i dostałem książeczkę z tekstami i przekładami na język polski piosenek zespołu The Doors
z 1991r., a także audiobook jednej z książek Pratchetta z seri "Świat Dysku". Dzięki, Hippie.


Reszta wakacyjnych planów? Próby, koncerty, próby, próby, koncerty, próby. Luxtorpeda w Toruniu, Luxtorpeda w Bydgoszczy, mój zespół w Toruniu. Wspominałem kiedyś, że jak coś nagramy to się pochwalę, więc proszę, link do fanpage'a zespołu i wydarzenia na Facebooku.
A potem Hiszpania. Trzeba korzystać z 4-miesięcznych wakacji. W końcu przyda mi się na coś 9 lat nauki hiszpańskiego (cała podstawówka i gimnazjum), tylko wymaga on powtórzenia.
9 lat i 6-letnia przerwa od języka do nadrobienia w miesiąc - oczywiście, nie ma nic prostszego... Znalazłem nawet książeczki z rozmówkami hiszpańskimi. Szkoda tylko, że nie mogę znaleźć do nich płyt.
Jeszcze kiedyś wypadałoby zabrać się za prawko i znaleźć robotę, która wymaga jakichś działań poza staniem w miejscu. Inwentaryzacje - nadchodzę.

Kończąc te wakacyjne bzdety, wracam do pisania. Mam nawet pomysł na kolejny post, tym razem już całkiem konkretny i 'full-professional'.

Znów na pokładzie,
Kapitan



czwartek, 17 marca 2016

Woo Men

Cześć! Jest sobie czwartkowy wieczór jak to piszę. Postanowiłem zrobić coś dla relaksu, a jako że dawno nie pisałem, to trzeba to nadrobić. Przeglądając ostatnio 'fejsa' wyskoczył mi post o wydaniu EP-ki przez zespół Woo Men. Ale kimże oni są, że zdecydowałem się poświęcić im wpis?


Trzy piąte Woo Men miałem okazję poznać w 2012 roku na obozie gitarowym dla młodzieży.
Z tego co pamiętam chłopacy byli pozytywni i dość rozrywkowi.
Tak mi się przypomniało, że grałem wtedy dopiero 4 miesiące. Trudno uwierzyć, że mój gitarowy staż wynosi już 4 lata...
W związku z tym, że miałem okazję poznać ich osobiście, jest to w pewnym sensie zespół moich znajomych (mimo że niestety nie utrzymuję z nimi stałego kontaktu). Jest to jeden z powodów, dla których postanowiłem napisać właśnie o nich. Poza tym trzeba przyznać, że Woo Men trzymają poziom.

Zespół pochodzi z Warszawy, powstał na przełomie grudnia i stycznia 2013/2014 i gra w składzie:
Michał Malicki - wokal
Jan Stawiarski - gitara prowadząca
Tytus Duchnowski - gitara basowa
Bartosz Mróz - klawisze/ gitara rytmiczna
Mateusz Kulesza - perkusja

Ich muzyka może kojarzyć się z jakże znanym i podziwianym przez wielu RHCP, jednak zdecydowanie nie są ich kopią. Woo Men mają własny styl, oscylujący wokół mieszanki rocka alternatywnego i funku. Muszę przyznać, że to całkiem przyjemne połączenie. Chętnie posłuchałbym ich na żywo, gdyby zagrali w moim mieście lub wybierałbym się do Warszawy. 

W swoim mieście zdążyli wystąpić nie raz, m.in. w IX edycji festiwalu UFO (czyli Unikatowego Festiwalu Offowego) i w jego dwóch kolejnych edycjach, festiwalu Czacki Second Stage, w klubie InDecks, w Klubokawiarni Towarzyska, na Festiwalu Ludzi Aktywnych Fizycznie (FLAK; fajna nazwa, swoją drogą), w Eksperymencie i paru innych. Jak widać, mają bujne życie koncertowe.

3 marca 2016, czyli dwa tygodnie od dnia dzisiejszego, ukazała się w sieci ich, debiutancka jak mniemam, EP-ka zatytułowana zwyczajnie "Woo Men EP". Zawartość tej płyty jednak nie jest taka sobie zwyczajna.
W rzeczywistości jest to kawał dobrej muzyki. O tej porze nie przychodzi mi do głowy żadne kreatywne określenie określające wspaniałość twórczości Woo Men...
Utworów przyjemnie się słucha, łatwo zapadają w pamięć, a na jednym odtworzeniu się nie kończy. Obecnie spośród 6 piosenek najbardziej podobają mi się "These Whiles" i "Woo Men", prawdopodobnie z bardzo prostych przyczyn - są pierwszymi, które słyszałem.



"These Whiles" poznałem, gdy jeszcze nie nosiło jakiegokolwiek tytułu. 

Z każdym kolejnym odtworzeniem zaczynam coraz bardziej doceniać pozostałe kompozycje na płycie, czyli "Bed Time Delirium", "Turn Me On" oraz "In Your Eyes", a moje uwielbienie dla zespołu wzrasta.
Najmniej podoba mi się "Phantasmagoria", ale to już kwestia gustu. Za to reszta - mistrzostwo.

Nie tylko ja się tak nimi zachwycam. Megafon postanowił przeprowadzić z nimi wywiad (do oglądania), a niedługo potem zamieścił relację z koncertu (zawiera nagrania audio-video). Zalecam poświęcenie chwilki na zapoznanie się z treścią liryczną i muzyczną obu rzeczy, można dowiedzieć się kilku ciekawostek, jak również się pośmiać. 


Mam nadzieję, że doceniacie wpis. Przekopałem całą tablicę 'fanpejdża' Woo Men, żeby wydobyć jak najwięcej informacji.

A, przecież nie może zabraknąć ciekawostki na koniec. Zastanawialiście się jak powstała ich nazwa? Oto odpowiedź.

Nie obejdzie się również bez źródła doznać muzycznych. EP-ki Woo Men posłuchacie na ich bandcampie (fajna okładka, co?). Bawcie się dobrze!

To by było na tyle. Trzymajcie się!
Kapitan

sobota, 20 lutego 2016

Koncert Organka + niespodzianka

Cześć! Dzisiaj taki dość spontaniczny post. Byłem w zeszłą sobotę na koncercie Organka
i chciałem się tym pochwalić. O Organku samym w sobie pisałem jakiś czas temu,
polecam się cofnąć do tamtego postu. 
Wystarczy tylko ==> kliknąć <==.

Na swoją osiemnastkę dostałem płytkę Organka pt. "Głupi", jak już wspominałem.
Po pierwszych dźwiękach, które popłynęły z mojego odtwarzacza zacząłem żałować, że nie poszedłem na jego koncert, gdy o nim wiedziałem. Niestety wtedy jeszcze nie zdążyłem
się zainteresować muzyką Organka.
Na szczęście w zeszłą sobotę miałem okazję to nadrobić. Krótko mówiąc - było genialnie.

Organek jest zespołem, na którego koncercie naprawdę trzeba być. Ale od początku.

Support był przyjemny, akustyczne granie w wykonaniu zespołu MGM. Jego członkowie są kolegami Organka z dawnych lat, grali kiedyś razem w różnych zespołach. Co zabawne, jeden
z nich wyglądał jak podstarzały Eddie Vedder, a drugi jak Drężmak (gitarzysta Luxtorpedy), tyle że bez brody. Gościnnie zagrał z nimi, uwaga, uwaga, syn Organka. W momencie gdy MGM to zapowiedzieli, wszyscy zaczęli się zastanawiać, ile Organek właściwie ma lat, bo ten jego syn wygląda na starszego studenta. Otóż śpieszę z pomocą: Organkowi wybiła czterdziecha.
W zasadzie wybije, 30 listopada.

Podobał mi się sposób, w jaki Organek wszedł na scenę. Najpierw był liryczny wstęp zbudowany na zasadzie kontrastów i gier słownych, inteligentny i z humorem. A potem dopiero wszedł Organek i całe 260 osób na sali oszalało, zabrzmiały pierwsze dwie zwrotki piosenki "Dziewczyna Śmierć", po których dołączyła reszta zespołu. Potem zagrali "Nazywam się Organek" i "Stay". Mocne wejście po prostu.
Oczywiście nie będę teraz opisywał Wam całego przebiegu koncertu krok po kroku, bo czemu niby. Ale za to mogę powiedzieć, że zespół na żywo dużo improwizuje, przez co piosenki nie brzmią identycznie jak na płycie. Świetna sprawa. Poza tym przez chwilę można było poczuć się jak na koncercie The Doors, gdy wokalista zaczął wydzierać się jak Jim Morrison.
Wtedy musiałem zamknąć oczy i przez chwilę wyobrazić sobie, że przede mną naprawdę grają 'Doorsi', bo niestety nigdy nie zobaczę ich na żywo. To napawa mnie smutkiem.
Muszę przyznać, że zespół Organka jest naprawdę solidny. Widać jak ze sobą współpracują dając sobie znaki podczas improwizowania. Poza tym po prostu są świetnymi muzykami, czego nie da się nie usłyszeć.
Ale jest coś, co mnie naprawdę zaskoczyło i to mega pozytywnie. W trakcie koncertu zepsuł się stół mikserski i coś zaczęło trzeszczeć w odsłuchach.
Z czeluści backstage'u wyłonił się jeden z technicznych posyłając znaczące spojrzenia i wymachując rękoma w kierunku Organka, co on najwyraźniej potraktował jako wyzwanie.
Zespół zagrał piosenkę do końca i rozpoczął kolejną, ale uznał, że to jednak nie ma sensu, więc przeprosił i przerwał koncert. To było jakoś pod jego koniec.Widownia zaczęła krzyczeć "nic się nie stało, Organek, nic się nie stało!" i "A-ku-stycznie, a-ku-stycznie". Przez chwilę nie dawało to znaczących rezultatów, jednak po pewnym czasie z owych czeluści backstage'u wyłonił się Organek wraz z zespołem i oznajmił, że zagrają bez odsłuchów. Bylem pełen podziwu. Odsłuchy to takie głośniki, które są skierowane na muzyków, aby słyszeli sami siebie i resztę zespołu ze sceny. Bez nich gra się raczej kiepsko.
A zespół Organka zagrał bez nich na sam koniec dwa kawałki. W dodatku zagrał bezbłędnie i bez fałszowania. To było coś.
Organek ma prawdziwych fanów. Przez około 10 minut po bisach i definitywnie skończonym koncercie dalej stali licząc na to, że muzycy może jednak wyjdą jeszcze na scenę.

Ten najcieńszy na dole należy do Organka.

Udało mi się dorwać autografy, z czego jestem niezmiernie zadowolony. Co prawda chciałem być cwany i stanąłem przy drzwiach, licząc na to, że w ten sposób będę pierwszy w kolejce. Ale przecież całkiem logicznym jest, że zespół będzie siedział za stołem ze swoimi plakatami, płytami i winylami i tam własnie rozdawał autografy. Swoje wystałem, ale czy to ma jakieś znaczenie? Żałuję tylko, że nie dorwałem plakatu, bo nie wziąłem ze sobą kasy.
Oto podręcznikowy przykład tego, czego nie należy robić. Zawsze bierzcie jakieś pieniądze na koncert. Zawsze. A te plakaty wyglądały tak ładnie...

Reasumując: Organka trzeba zobaczyć na żywo.'Performens' na żywo w ich wykonaniu jest na naprawdę wysokim poziomie. Tak więc polecam się wybrać na koncert, jeśli będzie gdzieś w pobliżu. Nie będziecie żałować.

Dodam jeszcze, że bilety rozeszły się jak świeże bułeczki. W 5 tygodni pula 260 biletów zrównała się z zerem. Swoją drogą, 260 biletów to wcale nie tak dużo, ale sam fakt, że w takim tempie zostały wyprzedane oznacza, że Organek to nie byle co.

Oczywiście mam też ciekawostkę, bo jakby inaczej. Jak się stoi w kolejce po autograf i słucha to się wyłapuje to i owo. Gitara Organka pochodzi z 82/83 roku, 'full ordżinal'.

A teraz 'część niespodziankowa'.

Dzisiaj wypada 49 rocznica urodzin Kurta Cobain’a. W związku z tym wpadłem na szalony pomysł nagrania takiego małego „Kurt Cobain – Nirvana – Tribute”. Sugeruję go włączyć i posłuchać/pooglądać (chociaż wizualnie za wiele się tam nie dzieje), a potem zabrać się za czytanie moich sentymentalnych wspominek. (I „bez hejtów, plis, to mój pierwszy cover”.)


Nirvana swego czasu była moim fest-ulubionym zespołem, a Kurt’a Cobain’a miałem za swojego idola (śmiejcie się, śmiejcie). Z jej kawałkami zaczynałem swoją przygodę na gitarze, a nawet przez chwilę w życiu z powodu wtedy długich włosów i ubioru wyglądałem prawie jak Cobain. Nirvana była pierwszym zespołem, którego dyskografię przesłuchałem w całości i przekopałem się przez czeluście Youtube’a aby znaleźć jej mało znane/zaginione/niewydane kawałki. Przeczytałem nawet biografię zespołu autorstwa Everett’a True (to ten facet, który wprowadzał Kurt’a na wózku inwalidzkim na festiwalu Reading w 92’; przyjaciel zespołu). W gimnazjum byłem w zespole, który grał same covery Nirvany. Grałem tam na basie i na tyle na ile (nie) umiem darłem ryja i fałszowałem. Było całkiem fajnie, ale po roku człowiek już rzyga Nirvaną. Od tego czasu po prostu nie mogłem jej słuchać. Jednak sentyment i sympatia do tego zespołu brały górę i czasami włączałem sobie kilka kawałków. 


A tak a propos nagrywania; Mój aparat naliczył jakieś 12 podejść, zanim udało mi się zagrać tak, że byłem  w miarę zadowolony z efektu końcowego (a tak naprawdę to miałem już tego dosyć i uznałem, że lepiej nie będzie). Wydawać by się mogło, ze nagrywanie to świetna zabawa, a w rzeczywistości trochę się trzeba nagimnastykować, aby ustawić aparat pod odpowiednim kątem, ustawić odpowiedni poziom głośności nagrania i gitary oraz przerzucić wszystko w drugi kąt pokoju, aby nie mieć bajzlu w tle. Ale poza tym to jednak sprawia frajdę.


Kilka dni temu uświadomiłem sobie, że nie otworzyłem jeszcze płyty z kompilacją zremasterowanych piosenek Nirvany , którą dostałem na osiemnastkę (chyba trochę czasu minęło od listopada…). Ale dzisiaj jest idealny dzień, aby to nadrobić. Właśnie przypomniałem sobie, że gdzieś  na moim biurku pod stosem książek powinien nawet leżeć plakat z Kurtem Cobainem z MTV Unplugged z Bravo (dostałem od koleżanki kiedyś). Niestety nie mam koszulki marki Nirvana. Trzeba to naprawić.

Jakość jest jaka jest. Struny brudne, zajeżdżone i skompletowane z tego co miałem w zapasie, a gitara to najtańszy model stratocastera Squiera jaki udało mi się znaleźć. Oczywiście, że używana. („czysty” grunge, nie ma co; brakuje tylko koszuli w kratę i T-Shirta Nirvany). Kupiona od pewnego wikinga. A ile było potem zabawy, aby ją poustawiać, żeby dało się na niej normalnie grać… (akcja strun była ustawiona kosmicznie wysoko). W ogóle to dałem jej imię Lucy. Bez konkretnego powodu, po prostu jako pierwsze przyszło mi do głowy i uznałem, że skoro mi się podoba to niech zostanie. To zupełnie nic istotnego, chciałem się po prostu pochwalić.


Idę odpakować swoją płytę. Spokojnego weekendu.

Kapitan

sobota, 30 stycznia 2016

Marmozets

Może bez zbędnych wstępów, miłego czytania (i słuchania)!


Marmozets powstali w 2007r. i pochodzą z Bingley w West Yorkshire. W skład wchodzą:

Rebecca "Becca" Macintyre - wokal
Sam Macintyre - gitara rytmiczna, wokal
Josh Macintyre - perkusja
Jack Bottomley - gitara prowadząca
Will Bottomley - bass, wokal

Wow, aż dwa rodzeństwa (jakim cudem Marmozets jeszcze się nie rozpadli?)? Przeczytałem to dopiero pisząc post i trochę mnie zatkało (jak mogłem nie zauważyć podobieństwa... cóż, widocznie byłem zbyt pochłonięty słuchaniem). Co jak co, ale rzadko spotyka się taki skład.
W dodatku w roku założenia mieli zaledwie 18 lat!

Ciekawa jest muzyka, którą grają. Jeśli jest problem z określeniem gatunku to już wiadomo,
że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Na moje ucho jest to rock alternatywny połączony
z elementami metalowego grania, muzyki progresywnej albo math rocka. Naprawdę ciekawa mieszanka. Coś dla fanów ciężkiego grania, bardziej skomplikowanych rytmów oraz czegoś przyjemnego w odbiorze jednocześnie. Nie sposób przejść obok tego zespołu obojętnie. Można za to na niego wpaść zupełnie przypadkiem za sprawą intrygującej nazwy, która nie wiadomo co znaczy. Z tego co udało mi się ustalić, 'marmoset' znaczy w języku angielskim pazurczatka albo małpa szerokonosa (urocze stworzonka), więc to pewnie to słowo poddane zabiegom kosmetycznym. To tylko moja teoria, ale przyznajcie, brzmi sensownie.



Do Marmozets szczególnie przekonały mnie utwory "Move Shake Hide" i "Collisions". Włączyłem wideo z koncertu z festiwalu Reading z 2015 roku i po przesłuchaniu pierwszej piosenki, którą była oczywiście "Move Shake Hide", poszukałem jej studyjnej wersji. Długo siedziała w mojej głowie, ale nie mogłem poprzestać na jednym kawałku. Jak znalazłem chwilę to poszukałem kolejnych utworów i stanąłem na "Collisions". Sytuacja wyglądała podobnie. Potem w końcu postanowiłem obejrzeć koncert na Reading 2015 do końca i nie zawiodłem się.
W ciągu tego miesiąca zdążyłem nasłuchać się sporo Marmozets i np. przez ostatnie kilka dni w głowie tkwiło mi "Why Do You Hate Me". Mam wrażenie, że już kiedyś słyszałem tą piosenkę... Kolejny świetny numer wart uwagi.

Jak już przy nagraniach jesteśmy, to do tej pory Marmozets wydali jedną płytę długogrającą i aż 3 EP-ki. Debiutancki 'longplay' nosi nazwę "The Weird and Wonderful Marmozets" i (jakby mogło być inaczej!) oczywiście gra u mnie w tej chwili w tle. Zdecydowanie dobra płyta. Chyba nie ma kawałka, który by mi się nie podobał. Pewnie, w niektórych utworach są fragmenty, które nie do końca lubię. Są dosyć chaotyczne i pełne jazgotu, których odrębnie bym raczej nie posłuchał,
ale w połączeniu z łatwiejszą w odbiorze resztą tworzą oryginalną całość i charakter zespołu.
Równie dobre co płyta EP-ki są zatytułowane "Passive Aggresive" (moja ulubiona z EP-ek Marmozets), "Vexed" i po prostu "Marmozets". Do znalezienia na soundcloudzie Marmozets.



Tym razem nie będę się za bardzo rozwodził na temat instrumentalistów, bo słychać jacy są dobrzy. Stosują ciekawą rytmikę, złożone melodie gitarowe i łączą ją w swojej muzyce z bardziej wpadającymi w ucho motywami. Ich gra to coś wspaniałego.
I w końcu zespół z damskim wokalem. I to nie byle jakim! Po pierwsze bardzo przyjemnie posłuchać damskiego wokalu w tego typu muzyce, bo jest to miła odmiana jak na okrągło słucha się ulubionych kapel z wokalem męskim. Po drugie wokalistka ma przyjemny dla słuchacza głos
i w dodatku potrafi się wydrzeć kiedy trzeba. Poza tym jej barwa głosu nie jest też taka przeciętna. W zasadzie ma ciekawy głos na sposób w jaki głosy mogą być ciekawe.

Mam nadzieję, że dane mi będzie pójść kiedyś na ich koncert. Na scenie zespół wręcz eksploduje energią.
Zobaczcie sami. Swoją drogą, to bardzo dobry punkt do rozpoczęcia swojej przygody z Marmozets. Jako ciekawostkę dodam tylko, że raz wystąpili jako support And So I Watch You From Afar. Jak to zobaczyłem to doznałem pozytywnego szoku. Kto zna zespół, ten wie o czym mówię.


Mam nadzieję, że będziecie czerpali przyjemność ze słuchania Marmozets i może uczyni to Wasz dzień lepszym albo coś w tym stylu. O nie, właśnie skończył mi się album... Tak to bywa w życiu, że coś się kończy, a coś się zaczyna. Taka jest naturalna kolej rzeczy i w związku z tym mam Wam do przekazania dosyć smutną wiadomość (przynajmniej dla mnie).

Nie, nie zamykam bloga. To tylko tani chwyt pod publikę.

Po prostu mam maturę za 3 miesiące, a pisanie zabiera mi przeważnie piątkowy wieczór/popołudnie, a czasem jak się uprę to nawet fragment nocy z piątku na sobotę. Dodatkowo konkretną część czasu wolnego zabiera mi zespół. A teraz jest okres, gdzie szczególnie muszę się skupić na nauce (ble...) i wziąć za kapryśną królową nauk zwaną matematyką. W związku z tym, jako że nie chcę zawieszać na ten czas bloga, postanowiłem zredukować częstotliwość wpisów na okres owych 3 miesięcy do jednego miesięcznie. Chciałbym pisać przynajmniej co 2 tygodnie, ale patrząc realnie jest to dla mnie średnio wykonalne w tej chwili. Mogę to zrekompensować jedynie tym, że jak już ów post się ukaże to będzie o zespole, którego jak się słucha to wgniata w siedzenie, zbija z nóg lub powoduje, że szczęka z wrażenia opada aż na podłogę i ciągnie za sobą resztę ciała, a sąsiad z góry/dołu/naprzeciwka zamiast krzyczeć, że jest 2:00 w nocy i muzyka jest za głośno i masz ją wyłączyć przychodzi posłuchać jej razem z Tobą.

Wiem, wiem, piszę głupoty.

Na koniec mam dla Was piosenkę Marmozets, która pochodzi nie wiem skąd, ale była na ich soundcloudzie i jest całkiem całkiem. "Time For Answers" leci u mnie już od dobrych 30 minut jeśli się nie mylę. Nie ma to jak dobry kawałek na dobranoc.

Na dobranoc chciałem podziękować jeszcze tym, którzy przyczynili się do tego, że w ogóle zacząłem tego bloga prowadzić, a później pisać kolejne posty i jakoś to dalej szło.
Agacie za (z)motywowanie do pisania i wszelkie opinie, Hipis za wymyślenie nazwy bloga
i reklamę, Bukowinie - również za reklamę, mojej siostrze, za to, że czasem polubi post na stronce nawet bez czytania go, Wam, anonimowi czytelnicy, Łajce 92, która czasem napisała jakiś miły komentarz, Virgini i Śmierci, które również nie przeszły obok moich wpisów bez słowa, moim jedynym subskrybentom - Allie. (Śmierci) i Natonator Punkowi, Bartkowi za nieustanne dopraszanie się o kolejne wpisy, Przemkowi i Oli (a.k.a. znajomej perkusistce) za pokazanie wspaniałych zespołów i artystów, a także wszystkim, których nie jestem sobie w stanie w tej chwili przypomnieć, bo jest noc, a również są stałymi czytelnikami, którzy swoje spostrzeżenia na temat muzyki i bloga wymieniają ze mną w 'realu'.

Pozdrawiam,
Wasz Kapitan