poniedziałek, 15 sierpnia 2016

The Shitstorms | Moje pierwsze DIY | Scott Pilgrim vs. The World: The Game OST


Jestem leniwy. Tudzież rozleniwiony. W związku z tym nie napiszę długiego posta o mega wyrąbanym w kosmos zespole Truckfighters (póki co; wciąż jest w planach). Przedmiotem rozważań będą natomiast The Shitstorms. Wystarczyłoby powiedzieć to, co oni mówią o sobie, czyli "Gramy głośny garaż", zalinkować demo i na tym poprzestać przedstawianie zespołu. Jednak co byłby ze mnie za bloger, jeśli tak miałby wyglądać mój wpis. Dlatego więc z garstki informacji postaram się wydobyć dla Was jak najwięcej. Humanistyczne moce, przybywajcie!


Moja historia z The Shitstorms zaczęła się od tego, że wpadłem na demo zespołu w internecie. Prawdę mówiąc, od razu mi się spodobało, ponieważ kręcą mnie klimaty garażowe, np. Ty Segall, Fuzz, Epsilons, The Traditional Fools (dziwnym zbiegiem okoliczności we wszystkich projektach bierze udział Ty Segall). Jeszcze należy do tej listy dopisać Bass Drum Of Death (jak zobaczyłem nazwę to myślałem, że to jakiś Death Metal), fikcyjny Sex Bob-Omb (za którego brzmienie odpowiedzialny jest Beck) i nasz rodzimy Straight Jack Cat. Powiedzmy, że lista jest kompletna. 

Jakiś czas później, czyli 11 czerwca w klubie Dwa Światy w Toruniu miałem przyjemność grać razem z nimi koncert (my graliśmy pierwsi, a oni grali jako trzeci i ostatni). Jak tylko wszedłem do garderoby i zapoznałem się z gitarzystą Łukaszem Domańskim i perkusistą Jackiem Grzywniakiem to powiedziałem Łukaszowi, że słuchałem ich demówki i na ostatnim kawałku słyszałem inspirację zespołem Fuzz. Ten się wyraźnie ucieszył, że zauważyłem, pogadaliśmy chwilę o zespołach garażowych, a 5 minut później proponował mi wspólny wyjazd na koncert Ty'a Segalla do Berlina. Muszę przyznać, że od razu gościa polubiłem.

Na koncercie gitarzysta wystąpił w piłkarskim, biało-czerwonym dresie, jako że był to okres euro, a na ogródku podczas koncertów puszczali mecz. Reszta zespołu była ubrana koncertowo-standardowo, że się tak wyrażę. Grali głośno. A mówiąc głośno, mam na myśli naprawdę głośno. Głośno jak na rock garażowy przystało. I co ważne, grali świetnie. Mimo, że nie słyszeli się na scenie dobrze, to zagrali równo. Kontakt z publiką mają świetny, to trzeba przyznać. Bawiłem się świetnie. Oni też, co było wyraźnie widać. Nawet udało mi się na chwilę rozpętać pogo (pozycja z listy marzeń do odhaczenia). Pod koniec koncertu rozpętał się pod sceną taki chaos, że aż miło. 
A po koncercie stwierdziłem, że muszę mieć ich płytę. W tym celu specjalnie poczekałem aż Stachu Cybulski, basista, podejdzie do stoiska z merchem, żeby mógł mi ją osobiście wręczyć. Oto ona:


Chyba powinienem ich poprosić o autografy.

Pogadałem jeszcze chwile z Łukaszem, ponieważ jeden z utworów, które grali, wydał mi się znajomy. Był nim "Stormtrooper" zespołu Skycykle, w którym to zaczęła się przygoda The Shitstorms. Mianowicie: Skycykle powstał w 2012 roku, gdzie grał Łukasz. Pod koniec kariery zespołu dołączył Stachu w roli basisty, w zamian za poprzedniego. W tym czasie zespół już nie koncertował, więc Stachu nie miał okazji wystąpić z nimi na żywo. Potem zespół się rozpadł czy też przeszedł w stan zawieszenia (na ich stronie jest informacja, że pracują nad powrotem na scenę) i w 2015 roku (jeśli dobrze wnioskuję) powstali The Shitstorms. Sam kawałek jest do posłuchania na Youtube. Oto "Stormtrooper" w  oryginalnym wykonaniu Skycykle (z płyty wydanej w 2014 roku, już ze Stachem na basie). W wersji The Shitstorms jest on chyba jeszcze bardziej energiczny, głośniejszy, lecz co prawda uboższy instrumentalnie. Słowem: zagrany bardziej w stylu garażowym.

Warto by teraz wspomnieć o samej płytce The Shitstorms i dać linka, żeby można było jej posłuchać. Słuchajcie sobie spokojnie (na tyle na ile pozwala ta muzyka) a ja będę kontynuował opowiadanie o mojej styczności z zespołem.

"Introducing..."


Pierwszy utwór z "Introducing..." na myśl przywiódł mi piosenkę "We Are Sex Bob-Omb". Jego tytuł to "We Are The Shitstorms". Myślę, że analogia jest jasna. Oba kawałki są też nieco podobne strukturalnie, więc myślę, że moje skojarzenie jest trafne. Cóż, The Shitstorms przedstawili się w najlepszy możliwy sposób.
Solo Bassu!

Na drugiej pozycji znajduje się "Demon Dog", który jest moim osobistym faworytem z całego krążka, a jednocześnie ulubionym kawałkiem live, zaraz obok "Stormtroopera". Tak mi się spodobał, że aż nauczyłem się go na basie. Nie było to łatwe. Pomyślelibyście: "ha, to rock garażowy, zwykłe granie ósemkami i nic więcej!". Nic bardziej mylnego. Stachu postarał się tworząc partię basową "Demon Dog". Czapki z głów.
Drum Solo!

Po odrobinę (naprawdę odrobinę) wolniejszym, ale wciąż nie tracącym energii i bardziej dynamicznym utworze przyszedł czas na typowe pierdolnięcie o nazwie "Death By Audio". Gdy słyszę ten kawałek to widzę człowieka uciekającego przed burzą doprawioną armagedonem (cóż, nie jestem najlepszy w tworzeniu porównań), który ma 6 sekund na ucieczkę, po czym zostaje zmiażdżony przez niszczącą falę dźwięku.

Ostatni utwór, "Afterglow" to ballada w porównaniu do poprzednich. Wspomniany wcześniej, jako kawałek z widoczną inspiracją Fuzz.


Zdjęcie (jak i pozostałe zdjęcia The Shitstorms w tym poście) z fanpejdża na Facebooku.

Jeśli ciekawi Was, na czym grają The Shitstorms, to uchylę rąbka tajemnicy, ale tylko tyle, ile zapamiętałem. Nie powiem niestety na jakich bębnach gra perkusista, bo się najzwyczajniej w świecie nie znam. Nie pamiętam też na jakim piecu gra gitarzysta, ale jego gitara to Fenderowski Telecaster, a w niewielkim, aczkolwiek efektywnym arsenale efektów gitarowych znajduje się Death By Audio Apocalypse (jeśli mnie pamięć nie myli), czyli fuzz, jakieś tremolo Behringera i... nie pamiętam (stroik?). Sprzęt basisty natomiast to wieża wzmacniaczy firmy Orange (jak to zobaczyłem w Toruniu po raz pierwszy to padłem; 1) taki piękny widok 2) najpewniej ogłuchniemy, albo rozsadzi nam głowy), Squier (niespodzianka) P-Bass i Death By Audio Fuzz War (mój wymarzony efekt, który Stachu pożyczył mi, albowiem mój overdrive postanowił przestać działać przed koncertem). Podobno ma jeszcze jakiegoś overdrive'a firmy JHS, jednak nie widziałem go na koncertach.

Żeby powiedzieć więcej w temacie tego, jak fajni są The Shitstorms, poza pożyczeniem mi fuzza, opowiem pokrótce historię związaną z ich płytą, którą zakupiłem na moim pierwszym ich koncercie. Mianowicie odpalając ją w domu na kompie okazało się, że nie działa. Za to działała jakimś cudem w niektórych odtwarzaczach CD wbudowanych w radio. Powiedziałem chłopakom z zespołu o problemie i nawet nie sprawdzając czy nie robię ich w konia, obiecali mi nowy egzemplarz. Płytkę dostarczył mi basista, zapraszając mnie nawet na piwo. Niefortunnie był to dzień bicia Rekordu Guinessa. Ulewny dzień, więc byłem przemoczony i nie miałem ochoty na piwo, tylko na powrót do domu i wskoczenie w suche ciuchy. Na szczęście ostatnio dostałem zaproszenie na jam w jednym z lokalnych klubów i na piwo, także nic straconego.



Mówiłem o koncertach w liczbie mnogiej, ponieważ niedawno miałem okazję znowu zobaczyć The Shitstorms na żywo, tym razem w Bydgoszczy, w klubie Wiatrakowa. Atmosfera była taka... rodzinna? Jakby to ująć... Było bardzo przyjaźnie. Sala nie była zatłoczona, dużo osób się znało. Publika stała dopiero w połowie sali, bo stojąc bliżej niestety narażalibyśmy się na utratę słuchu, czego nie jest warta nawet najlepsza muzyka na świecie. Ale muszę przyznać, że to ciekawe doświadczenie być na koncercie, na którym gra się tak głośno.
Gitarzysta jak zwykle miał na sobie specjalnie na tą okazję przygotowany sceniczny strój, tym razem w biało-czarnych barwach. Był ubrany w czarną koszulę, która nadawała mu swoisty garażowy 'look' i 'death metalowy' makijaż. Niestety nie mam zdjęć.
The Shitstorms po raz kolejny dali show na poziomie. Dziwiło mnie tylko jak można podczas takiego koncertu zwyczajnie stać lub siedzieć. Mnie energia porywała od pierwszych akordów, jakie zabrzmiały ze sceny. Słyszałem, że niektórzy ludzie po prostu tak mają, że nie skaczą jak szaleni i nie machają głowami łamiąc sobie karki, a po prostu znajdują się w statycznej pozycji i rozkoszują się muzyką. Najwyraźniej dokładnie tak było w tym wypadku.
P.S. Przy wejściu pani oferowała mi m.in. ich płytę. Jak wiadomo, już takową posiadałem, więc tryumfalnie odpowiedziałem: "Dziękuję, już mam". Pani się na mnie dziwnie spojrzała. Czy ktoś potrafi wyjaśnić co tu się zadziało...?

Podsumowując całe "rozważania" powiem jedno: brakowało mi takiego zespołu na lokalnej scenie. Zespołu wykonującą taki gatunek muzyki i zespołu, który jest tak przyjazny dla fanów. Szczerze polecam skorzystać z okazji, gdy będą grać i udać się na ich koncert. Najbliższy będzie w Bydgoszczy w parku rozrywki i wypoczynku  Myślęcinek w ramach festiwalu Muszla Fest (który niestety zrobił się płatny od zeszłego roku; nie żebym sępił pieniędzy, ale cena też jest trochę z kosmosu; poza tym zrobienie płatnego wejścia na bezpłatny od lat festiwal muzyczny to trochę świństwo) 20 sierpnia 2016 roku o godzinie 16:00 w namiocie. Mam nadzieję, że uda mi się ich zobaczyć, jeśli nie przeszkodzą mi w tym sprawy związane z szukaniem mieszkania na studia. Także tego, być może do zobaczenia!

Pedalboard

Przedwczoraj zakończyłem proces budowania swojego pedalboarda i jednocześnie pierwszej poważnej samoróbki. Dla niewtajemniczonych: pedalboard to taka "podstawka" pod efekty gitarowe, a efekty gitarowe to takie urządzenia w kształcie metalowych pudełek, które zmieniają dźwięk gitary.

Nie chciałem wydawać około 300zł na coś, co mogłem zrobić dużo taniej, a w dodatku nie było mi potrzebne tyle przestrzeni, co w standardowym pedalboardzie, czyli na 5 lub 6 efektów. Posiadam tylko 3, co mi w zupełności wystarczy i na tylko tyle potrzebowałem miejsca. Sprawa była prosta: kupić deskę, lakier do deski, który zabezpieczy drewno, kupić wykładzinę, do której przyczepią się rzepy przyklejone od spodu do efektów, a także gumowe podkładki, które zabezpieczą pedalboard przed przesuwaniem się po ziemi.

Składanie całości zajęło mi kilka dni, bowiem najpierw musiałem z pomocą kolegi, który umiał obsługiwać piłę, przeciąć deskę, później pojechać po lakier, bo okazało się, że w domu się jednak skończył. Następnie trzeba było pomalować przyciętą do odpowiednich wymiarów deskę z obu stron, a jedna warstwa schła godzinę. Później jeszcze trzeba było poczekać 3 dni, aż będzie można całkowicie eksploatować drewno (tak było napisane w instrukcji lakieru). Ostatniego dnia robota poszła najsprawniej, ponieważ do zrobienia zostało mi tylko docinanie nożem do wymiarów deski wykładziny i klejenie komponentów. I tak oto powstał mój bezcenny pedalboard. Wartość komponentów wyniosła mnie około 50zł, a wszystkie były dostępne w Castoramie.



Scott Pilgrim vs. the World: The Game OST

Wszedłem w posiadanie soundtracku z wyżej wymienionej gry dzięki znajomej perkusistce, która rysuje komiks, który piszę (idealna współpraca: ona nie umie pisać, a ja rysować). Wisiał na OLX za 20zł. Niestety w posiadaniu samej gry nie jestem, ponieważ wydana była wyłącznie na konsole Play Station 3 i XBox'a i to stosunkowo dawno. Mam jednak nadzieję kiedyś ją zdobyć, jako że jestem fanem Scotta Pilgrima. W gratisie dostałem frotkę z serii.



Ciężko to dostać w Polsce, więc podrzucam link na Youtube.
Moje ulubione utwory to: "Skate or Live", "Maki Ya", "Rock Club", "Party Stronger" (najfajniejszy na płycie) i "Subboss Theme". Sprawdźcie nagrania na żywo twórców soundtracku, Anamanaguchi. Są tak absurdalnie kolorowi.


To by było na tyle z tej leniwo-poniedziałkowej twórczości.

Pozdrawiam i życzę udanego tygodnia,
Kapitan

czwartek, 4 sierpnia 2016

Głupoty | Story Time

Właśnie sprawdziłem wersję roboczą swojego ostatniego posta. Przez myśl przeszły mi słowa:
"o rany, ale on jest nieaktualny!" A działo się przez ostatni miesiąc, działo się.
Pora więc uaktualnić treści posta, który nie ujrzał światła dziennego.

Nie zabraknie czegoś do posłuchania. 2 wspaniałe kawałki, które znalazłem w ostatnim czasie. Numer 1.

Lipiec był dla mnie miesiącem pierwszej pracy (nie licząc inwentaryzacji). Pracowałem w magazynie kurierskim. Prosta robota, zdejmowanie paczek z konkretnych miast z taśmy
i układanie ich w koszu, a na koniec zwożenie tego wszystkiego tzw. "paleciakiem" pod ciężarówki. Jeżdżenie wózkami oczywiście sprawiało mi najwięcej frajdy. Jeśli ktoś nie wie jak taki paleciak wygląda, a ma za dużo czasu, to sugeruję przejść się do castoramy, może akurat ktoś będzie go używał. Dla osób z mniejszą ilością czasu polecam przeglądarkę internetową.
W nocy robota była prostsza, ponieważ paczki z odpowiednimi numerami należało ściągnąć
z taśmy i zawieźć pod bramki magazynu (do dyspozycji mieliśmy jakże wspaniałe paleciaki).
O dziwo gdy pracowałem w nocy miałem więcej czasu dla siebie, niż gdy pracowałem na popołudnie. Całkiem fajna praca jak na pierwszą. Będę dobrze wspominał.
Stworzyłem nawet listę najciekawszych rzeczy, jakie ludzie wysyłają kurierem.
Oto ona: metalowy drążek długości 2 metrów, siekiera, tomahawk, prawdopodobnie maczeta, podwórkowy kosz na śmieci, worek 1.70m jak na zwłoki i plastikowe zjeżdżalnie dla dzieci.

Praca pracą, ale za to weekendy miałem ciekawe.


Pierwszy weekend lipca

Depresjonowanie i stresowanie się przed pracą połączone z chorowaniem.


Drugi weekend lipca: Red Smoke Festiwal

Weekend spełnionych marzeń. Zobaczyłem swój ukochany zespół na żywo po raz drugi. Nie powiem o nim na razie nic więcej poza tym, że nazywa się Truckfighters, pochodzi ze Szwecji
i gra stoner rocka, bo nie miałbym materiału na kolejny post.


Trzeci weekend lipca

Zespół, z którym graliśmy w Toruniu miał koncert organizowany przez niezależną mini-wytwórnię. Początkowo myślałem, że nie zdążę, ale chłopaki grali jako ostatni. A, tak, chłopaki. The Shitstorms. Brzmienie zespołu najlepiej opisuje krótka notka o nich, zawierająca zaledwie trzy słowa: Gramy głośny garaż. Nic więcej mówić nie trzeba. Koncerty dają dobre, atmosfera jest fajna. Fajni ludzie sami w sobie. Aż zasługują na osobny post w niedalekiej przyszłości. Koniecznie.
Tego dnia dostałem też od niewiast dinozaura, zwędzonego ze stołu w klubie. Może ktoś jeszcze takie pamięta: małe dinozaury, które rosły po włożeniu do wody. Czas w końcu przyprawić malca o parę centymetrów sześciennych.

Dzień później: Koncert na Barce Lemara

Koncert przed całym miastem, to jest to.Graliśmy w ramach międzynarodowego festiwalu sztuki ulicznej Busker Fest. Świetna sprawa. W końcu trafiliśmy na Pana Akustyka z prawdziwego zdarzenia. Najbardziej śmiechłem jak w pewnym momencie przepływał za nami tramwaj wodny, a jego pasażerowie rozkręcali wixę na maksa przy ostatnim przed bisami kawałku. Moim skromnym zdaniem był to najlepszy z koncertów, jakie mieliśmy przyjemność zagrać. Naprawdę wspaniałe doświadczenie. Naszemu fotografowi, nieoficjalnemu członkowi zespołu, tak się podobało, że prawie nie robił nam zdjęć.

Link do zdjęć umieszczam -> TU <-. P.S. Zapraszam na koncerty!


Czwarty weekend lipca

W końcu zobaczyłem się z najlepszą przyjaciółką ze Stolicy. Jakoś tak po... 2 latach? No, coś koło tego. To był dobry weekend, zdecydowanie. Namarudziła, że przeciągnąłem ją przez całe miasto, że jadła samo niezdrowe jedzenie, ale za to doceniła wspaniałość miejsca jakim jest Cybermachina oraz moich przyjaciół. I dostałem śniadanie po powrocie z pracy, bo miałem tydzień na nocki, co równało się powrotowi do domu o 7:00 rano w sobotę, po czym poszedłem spać. Dobry ze mnie gospodarz.
Na mieście akurat tego dnia na ulicach podczas zwiedzania pojawiło się 5 zabytkowych tramwajów i 2 zabytkowe autobusy. O wspaniałości!
Nie obyło się też bez zabawnych sytuacji. Moja BFF (tak mnie bawi to określenie) ma zdolność/przekleństwo, które polega na przyciąganiu facetów. Nie minęło 30 sekund od wyjścia
z autobusu jak podszedł do nas nieco dziwaczny facet, który idąc zabawnie wymachiwał górnym kończynami i rzucił w stronę przyjaciółki pytanie: "Wie pani, gdzie tu jest biuro matrymonialne?". Ja w tym momencie prawdopodobnie tarzałem się ze śmiechu w podświadomości, a BFF stanęła jak słup i tylko lekko obróciła błagalnie głowę w moją stronę z prośbą o pomoc. Odpowiedzieliśmy, że ona nie jest stąd, a ja nie wiem gdzie tu jest biuro matrymonialne i na szczęście sobie poszedł. Widzieliśmy go jeszcze godzinę później i kilka ulic dalej jak dalej krążył w poszukiwaniu swojego biura.

P.S. Dobrze, że jesteś. Nawet jak budzisz mnie o 12:00 RANO.


Piąty weekend lipca

Właściwie to 'poweekendzie', ale zawsze. W końcu trwają wakacje.
Nasz kumpel wrócił akurat z ŚDM-ów z Krakowa, gdzie przebywał przez tydzień ze swoją dziewczyną, która jest jednocześnie naszą dobrą przyjaciółką. Niestety wrócił tylko na jeden dzień, ponieważ dzień później wyjeżdżał na miesiąc do Japonii. Zostałem uczyniony odpowiedzialnym za zorganizowanie spotkania w sławetnej Cybermachinie, więc wypełniłem swoje zadanie jak należy i do spotkania doszło. Nie pisałbym o nim, gdyby nie fakt, że strasznie dawno nie widziałem części ludzi i radość przy spotkaniu była ogromna. W końcu nagrałem się w Guitar Hero.
Nieco później niespodziewanym trafem do lokalu wpadli nasi starzy znajomi sprzed dwóch lat i ich świta, świętujący osiemnastkę pewnej osóbki. Fajnie było ich znowu zobaczyć.

I tak to było z tą rozrywką. A propos rozrywki. Jadłem pewnego dnia tosty i wpadłem na pomysł napisania komiksu. W zasadzie to na pomysł na komiks, bo ten pierwszy w mojej głowie już kiedyś się zrodził. Wystarczyło jedzenie doprawione jakimś bredzeniem Hipis (która jest jednocześnie odpowiedzialna za ten właśnie post, ponieważ w końcu założyła na ''fejsie'' stronę swojego bloga [wcale nie jest smutny], więc ja postanowiłem w końcu zrobić coś ze swoim; dodatkowo przyczyniła się do tego garstka fajnych ludzi, która narzekała, że nic nie piszę i się lenię, że lepiej żebym się wziął do roboty z tym blogiem w końcu; oto on, enjoy; dziękuję i pozdrawiam; bardzo długi nawias), żeby powstał absurdalny i debilny, aczkolwiek z potencjałem pomysł. Wyobraźcie sobie świat opanowany plagą zombie, tylko zamiast zombie dajcie hipisów. Ojej, czy to nie miało już miejsca...?

Komiks się tworzy, może kiedyś powstanie.


Numer 2.


Story Time

Na koniec historyjka, która jest opowiadana przez Hipis naszym wspólnym znajomym za moimi plecami i traci jeden istotny szczegół, więc tym razem to ja ją opowiem.

Mama wróciła do domu i powiedziała, że przyszedł list z Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie się dostałem na filologię angielską (a się pochwalę, a co!). To wziąłem list, otworzyłem i czytam. "Bla bla bla, dostał się pan na kierunek filologia angielska, bla bla bla, postanawia pana nie przyjąć..." - Że co? - "...ponieważ nie dostarczył pan wymaganych dokumentów w terminie."
Dygresja: składałem papiery na dwa kierunki: filologię angielską i amerykanistykę. Na miejscu okazało się, że mimo że jedna komisja rekrutacyjna ma oba moje kierunki to teczka musi być osobno na każdy z nich. Niefortunnie zdjęcie miałem tylko jedno, więc włożyłem je do teczki z filologią angielską, a na amerykanistykę złożyłem niekompletną.
Sprawdziłem w systemie: dostałem się na filologię, na amerykanistykę nie, bo nie złożyłem kompletnej teczki. Zgadza się. Na liście, który dostałem jest napisane, że na filologię się nie dostałem. Zaraz zadzwoniłem do komisji, żeby wyjaśnić sprawę, bo chyba ktoś się pomylił, co mnie odrobinkę rozbawiło. Zadzwoniłem, zostałem skierowany na wydział filologii. Jedna pani przekazała po wysłuchaniu moich wyjaśnień telefon drugiej pani. Okazało się, że w systemie wszystko się zgadza, dostałem się na filologię, na amerykanistykę nie. Ale mówię, że na liście jest napisane co innego i pytam czy to ma jakiś realny wpływ. W tym momencie pani pyta się o jaki list chodzi. To mówię, że dostałem od nich list, gdzie jest napisane tak i tak. Postanowiłem przeczytać pani w słuchawce fragment listu. No i czytam wszystko od lewego górnego rogu, łącznie z adresem nadawcy: Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu... "Przepraszam, nie ten uniwersytet". Pani w słuchawce w śmiech, pozdrowiła mnie, przeprosiłem za robienie problemów (mając wewnętrznie bekę życia) i koniec rozmowy. Prawdopodobnie miała rozrywkę na najbliższe dwa dni, bo coś czuję, że nie byłem jedynym człowiekiem, który coś odwalił przy rekrutacji.
Mama mówi, że z Gdańska, to z Gdańska, koniec kropka. (A wystarczyło sprawdzić adres na kopercie.)

Tym pozytywnym akcentem żegnam się o godzinie 02:22. Jak zwykle w nocy.

Peace out,
Kapitan