poniedziałek, 15 sierpnia 2016

The Shitstorms | Moje pierwsze DIY | Scott Pilgrim vs. The World: The Game OST


Jestem leniwy. Tudzież rozleniwiony. W związku z tym nie napiszę długiego posta o mega wyrąbanym w kosmos zespole Truckfighters (póki co; wciąż jest w planach). Przedmiotem rozważań będą natomiast The Shitstorms. Wystarczyłoby powiedzieć to, co oni mówią o sobie, czyli "Gramy głośny garaż", zalinkować demo i na tym poprzestać przedstawianie zespołu. Jednak co byłby ze mnie za bloger, jeśli tak miałby wyglądać mój wpis. Dlatego więc z garstki informacji postaram się wydobyć dla Was jak najwięcej. Humanistyczne moce, przybywajcie!


Moja historia z The Shitstorms zaczęła się od tego, że wpadłem na demo zespołu w internecie. Prawdę mówiąc, od razu mi się spodobało, ponieważ kręcą mnie klimaty garażowe, np. Ty Segall, Fuzz, Epsilons, The Traditional Fools (dziwnym zbiegiem okoliczności we wszystkich projektach bierze udział Ty Segall). Jeszcze należy do tej listy dopisać Bass Drum Of Death (jak zobaczyłem nazwę to myślałem, że to jakiś Death Metal), fikcyjny Sex Bob-Omb (za którego brzmienie odpowiedzialny jest Beck) i nasz rodzimy Straight Jack Cat. Powiedzmy, że lista jest kompletna. 

Jakiś czas później, czyli 11 czerwca w klubie Dwa Światy w Toruniu miałem przyjemność grać razem z nimi koncert (my graliśmy pierwsi, a oni grali jako trzeci i ostatni). Jak tylko wszedłem do garderoby i zapoznałem się z gitarzystą Łukaszem Domańskim i perkusistą Jackiem Grzywniakiem to powiedziałem Łukaszowi, że słuchałem ich demówki i na ostatnim kawałku słyszałem inspirację zespołem Fuzz. Ten się wyraźnie ucieszył, że zauważyłem, pogadaliśmy chwilę o zespołach garażowych, a 5 minut później proponował mi wspólny wyjazd na koncert Ty'a Segalla do Berlina. Muszę przyznać, że od razu gościa polubiłem.

Na koncercie gitarzysta wystąpił w piłkarskim, biało-czerwonym dresie, jako że był to okres euro, a na ogródku podczas koncertów puszczali mecz. Reszta zespołu była ubrana koncertowo-standardowo, że się tak wyrażę. Grali głośno. A mówiąc głośno, mam na myśli naprawdę głośno. Głośno jak na rock garażowy przystało. I co ważne, grali świetnie. Mimo, że nie słyszeli się na scenie dobrze, to zagrali równo. Kontakt z publiką mają świetny, to trzeba przyznać. Bawiłem się świetnie. Oni też, co było wyraźnie widać. Nawet udało mi się na chwilę rozpętać pogo (pozycja z listy marzeń do odhaczenia). Pod koniec koncertu rozpętał się pod sceną taki chaos, że aż miło. 
A po koncercie stwierdziłem, że muszę mieć ich płytę. W tym celu specjalnie poczekałem aż Stachu Cybulski, basista, podejdzie do stoiska z merchem, żeby mógł mi ją osobiście wręczyć. Oto ona:


Chyba powinienem ich poprosić o autografy.

Pogadałem jeszcze chwile z Łukaszem, ponieważ jeden z utworów, które grali, wydał mi się znajomy. Był nim "Stormtrooper" zespołu Skycykle, w którym to zaczęła się przygoda The Shitstorms. Mianowicie: Skycykle powstał w 2012 roku, gdzie grał Łukasz. Pod koniec kariery zespołu dołączył Stachu w roli basisty, w zamian za poprzedniego. W tym czasie zespół już nie koncertował, więc Stachu nie miał okazji wystąpić z nimi na żywo. Potem zespół się rozpadł czy też przeszedł w stan zawieszenia (na ich stronie jest informacja, że pracują nad powrotem na scenę) i w 2015 roku (jeśli dobrze wnioskuję) powstali The Shitstorms. Sam kawałek jest do posłuchania na Youtube. Oto "Stormtrooper" w  oryginalnym wykonaniu Skycykle (z płyty wydanej w 2014 roku, już ze Stachem na basie). W wersji The Shitstorms jest on chyba jeszcze bardziej energiczny, głośniejszy, lecz co prawda uboższy instrumentalnie. Słowem: zagrany bardziej w stylu garażowym.

Warto by teraz wspomnieć o samej płytce The Shitstorms i dać linka, żeby można było jej posłuchać. Słuchajcie sobie spokojnie (na tyle na ile pozwala ta muzyka) a ja będę kontynuował opowiadanie o mojej styczności z zespołem.

"Introducing..."


Pierwszy utwór z "Introducing..." na myśl przywiódł mi piosenkę "We Are Sex Bob-Omb". Jego tytuł to "We Are The Shitstorms". Myślę, że analogia jest jasna. Oba kawałki są też nieco podobne strukturalnie, więc myślę, że moje skojarzenie jest trafne. Cóż, The Shitstorms przedstawili się w najlepszy możliwy sposób.
Solo Bassu!

Na drugiej pozycji znajduje się "Demon Dog", który jest moim osobistym faworytem z całego krążka, a jednocześnie ulubionym kawałkiem live, zaraz obok "Stormtroopera". Tak mi się spodobał, że aż nauczyłem się go na basie. Nie było to łatwe. Pomyślelibyście: "ha, to rock garażowy, zwykłe granie ósemkami i nic więcej!". Nic bardziej mylnego. Stachu postarał się tworząc partię basową "Demon Dog". Czapki z głów.
Drum Solo!

Po odrobinę (naprawdę odrobinę) wolniejszym, ale wciąż nie tracącym energii i bardziej dynamicznym utworze przyszedł czas na typowe pierdolnięcie o nazwie "Death By Audio". Gdy słyszę ten kawałek to widzę człowieka uciekającego przed burzą doprawioną armagedonem (cóż, nie jestem najlepszy w tworzeniu porównań), który ma 6 sekund na ucieczkę, po czym zostaje zmiażdżony przez niszczącą falę dźwięku.

Ostatni utwór, "Afterglow" to ballada w porównaniu do poprzednich. Wspomniany wcześniej, jako kawałek z widoczną inspiracją Fuzz.


Zdjęcie (jak i pozostałe zdjęcia The Shitstorms w tym poście) z fanpejdża na Facebooku.

Jeśli ciekawi Was, na czym grają The Shitstorms, to uchylę rąbka tajemnicy, ale tylko tyle, ile zapamiętałem. Nie powiem niestety na jakich bębnach gra perkusista, bo się najzwyczajniej w świecie nie znam. Nie pamiętam też na jakim piecu gra gitarzysta, ale jego gitara to Fenderowski Telecaster, a w niewielkim, aczkolwiek efektywnym arsenale efektów gitarowych znajduje się Death By Audio Apocalypse (jeśli mnie pamięć nie myli), czyli fuzz, jakieś tremolo Behringera i... nie pamiętam (stroik?). Sprzęt basisty natomiast to wieża wzmacniaczy firmy Orange (jak to zobaczyłem w Toruniu po raz pierwszy to padłem; 1) taki piękny widok 2) najpewniej ogłuchniemy, albo rozsadzi nam głowy), Squier (niespodzianka) P-Bass i Death By Audio Fuzz War (mój wymarzony efekt, który Stachu pożyczył mi, albowiem mój overdrive postanowił przestać działać przed koncertem). Podobno ma jeszcze jakiegoś overdrive'a firmy JHS, jednak nie widziałem go na koncertach.

Żeby powiedzieć więcej w temacie tego, jak fajni są The Shitstorms, poza pożyczeniem mi fuzza, opowiem pokrótce historię związaną z ich płytą, którą zakupiłem na moim pierwszym ich koncercie. Mianowicie odpalając ją w domu na kompie okazało się, że nie działa. Za to działała jakimś cudem w niektórych odtwarzaczach CD wbudowanych w radio. Powiedziałem chłopakom z zespołu o problemie i nawet nie sprawdzając czy nie robię ich w konia, obiecali mi nowy egzemplarz. Płytkę dostarczył mi basista, zapraszając mnie nawet na piwo. Niefortunnie był to dzień bicia Rekordu Guinessa. Ulewny dzień, więc byłem przemoczony i nie miałem ochoty na piwo, tylko na powrót do domu i wskoczenie w suche ciuchy. Na szczęście ostatnio dostałem zaproszenie na jam w jednym z lokalnych klubów i na piwo, także nic straconego.



Mówiłem o koncertach w liczbie mnogiej, ponieważ niedawno miałem okazję znowu zobaczyć The Shitstorms na żywo, tym razem w Bydgoszczy, w klubie Wiatrakowa. Atmosfera była taka... rodzinna? Jakby to ująć... Było bardzo przyjaźnie. Sala nie była zatłoczona, dużo osób się znało. Publika stała dopiero w połowie sali, bo stojąc bliżej niestety narażalibyśmy się na utratę słuchu, czego nie jest warta nawet najlepsza muzyka na świecie. Ale muszę przyznać, że to ciekawe doświadczenie być na koncercie, na którym gra się tak głośno.
Gitarzysta jak zwykle miał na sobie specjalnie na tą okazję przygotowany sceniczny strój, tym razem w biało-czarnych barwach. Był ubrany w czarną koszulę, która nadawała mu swoisty garażowy 'look' i 'death metalowy' makijaż. Niestety nie mam zdjęć.
The Shitstorms po raz kolejny dali show na poziomie. Dziwiło mnie tylko jak można podczas takiego koncertu zwyczajnie stać lub siedzieć. Mnie energia porywała od pierwszych akordów, jakie zabrzmiały ze sceny. Słyszałem, że niektórzy ludzie po prostu tak mają, że nie skaczą jak szaleni i nie machają głowami łamiąc sobie karki, a po prostu znajdują się w statycznej pozycji i rozkoszują się muzyką. Najwyraźniej dokładnie tak było w tym wypadku.
P.S. Przy wejściu pani oferowała mi m.in. ich płytę. Jak wiadomo, już takową posiadałem, więc tryumfalnie odpowiedziałem: "Dziękuję, już mam". Pani się na mnie dziwnie spojrzała. Czy ktoś potrafi wyjaśnić co tu się zadziało...?

Podsumowując całe "rozważania" powiem jedno: brakowało mi takiego zespołu na lokalnej scenie. Zespołu wykonującą taki gatunek muzyki i zespołu, który jest tak przyjazny dla fanów. Szczerze polecam skorzystać z okazji, gdy będą grać i udać się na ich koncert. Najbliższy będzie w Bydgoszczy w parku rozrywki i wypoczynku  Myślęcinek w ramach festiwalu Muszla Fest (który niestety zrobił się płatny od zeszłego roku; nie żebym sępił pieniędzy, ale cena też jest trochę z kosmosu; poza tym zrobienie płatnego wejścia na bezpłatny od lat festiwal muzyczny to trochę świństwo) 20 sierpnia 2016 roku o godzinie 16:00 w namiocie. Mam nadzieję, że uda mi się ich zobaczyć, jeśli nie przeszkodzą mi w tym sprawy związane z szukaniem mieszkania na studia. Także tego, być może do zobaczenia!

Pedalboard

Przedwczoraj zakończyłem proces budowania swojego pedalboarda i jednocześnie pierwszej poważnej samoróbki. Dla niewtajemniczonych: pedalboard to taka "podstawka" pod efekty gitarowe, a efekty gitarowe to takie urządzenia w kształcie metalowych pudełek, które zmieniają dźwięk gitary.

Nie chciałem wydawać około 300zł na coś, co mogłem zrobić dużo taniej, a w dodatku nie było mi potrzebne tyle przestrzeni, co w standardowym pedalboardzie, czyli na 5 lub 6 efektów. Posiadam tylko 3, co mi w zupełności wystarczy i na tylko tyle potrzebowałem miejsca. Sprawa była prosta: kupić deskę, lakier do deski, który zabezpieczy drewno, kupić wykładzinę, do której przyczepią się rzepy przyklejone od spodu do efektów, a także gumowe podkładki, które zabezpieczą pedalboard przed przesuwaniem się po ziemi.

Składanie całości zajęło mi kilka dni, bowiem najpierw musiałem z pomocą kolegi, który umiał obsługiwać piłę, przeciąć deskę, później pojechać po lakier, bo okazało się, że w domu się jednak skończył. Następnie trzeba było pomalować przyciętą do odpowiednich wymiarów deskę z obu stron, a jedna warstwa schła godzinę. Później jeszcze trzeba było poczekać 3 dni, aż będzie można całkowicie eksploatować drewno (tak było napisane w instrukcji lakieru). Ostatniego dnia robota poszła najsprawniej, ponieważ do zrobienia zostało mi tylko docinanie nożem do wymiarów deski wykładziny i klejenie komponentów. I tak oto powstał mój bezcenny pedalboard. Wartość komponentów wyniosła mnie około 50zł, a wszystkie były dostępne w Castoramie.



Scott Pilgrim vs. the World: The Game OST

Wszedłem w posiadanie soundtracku z wyżej wymienionej gry dzięki znajomej perkusistce, która rysuje komiks, który piszę (idealna współpraca: ona nie umie pisać, a ja rysować). Wisiał na OLX za 20zł. Niestety w posiadaniu samej gry nie jestem, ponieważ wydana była wyłącznie na konsole Play Station 3 i XBox'a i to stosunkowo dawno. Mam jednak nadzieję kiedyś ją zdobyć, jako że jestem fanem Scotta Pilgrima. W gratisie dostałem frotkę z serii.



Ciężko to dostać w Polsce, więc podrzucam link na Youtube.
Moje ulubione utwory to: "Skate or Live", "Maki Ya", "Rock Club", "Party Stronger" (najfajniejszy na płycie) i "Subboss Theme". Sprawdźcie nagrania na żywo twórców soundtracku, Anamanaguchi. Są tak absurdalnie kolorowi.


To by było na tyle z tej leniwo-poniedziałkowej twórczości.

Pozdrawiam i życzę udanego tygodnia,
Kapitan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz