czwartek, 19 maja 2016

Nigdy więcej grilla w domu

Wakacje to niesamowity czas nadzwyczajnych i zaskakujących zdarzeń, nierozsądnych
i nieprzemyślanych decyzji, a także przedniej zabawy. Maturzyści zdają egzaminy dojrzałości
i wylewają łzy rozpaczy, żeby następnie dla równowagi poziomu płynów w organizmie uzupełnić je alkoholem. Ale przede wszystkim w końcu znajdują czas na swoje pomaturalne plany.

Tym jakże poetyckim wstępem pragnę zaznaczyć, że wracam do 'blogowania'. Uprzedzam tylko, że w dzisiejszym poście nie będzie nic konkretnego poza tym, jak dobrze się bawię korzystając
z zasłużonego wolnego, podczas gdy inni dalej zasuwają (ale zapraszam, zapraszam, miłego czytania). Rzecz jasna, nie zabraknie też muzyki. W końcu miał to być blog muzyczny, a nie autobiografia.


Zacznijmy od najgorszego, żeby potem było już tylko lepiej, czyli od matur. Pochwalę się ustnym angielskim zdanym na 100% (łatwizna) i polskim na 90%. Na polskim niesamowicie opłaciło mi się słuchanie muzyki. Dostałem temat, który brzmiał mniej więcej tak: 'Jak artyści w swoich dziełach przedstawiają stany psychiczne człowieka? Nawiąż do ilustracji i wybranych dzieł literackich'. Pod poleceniem widniał obraz "Zdesperowany", którego autorem jest Gustave Courbet. Jak zobaczyłem ten temat to mało co się nie rozryczałem wewnętrznie ze szczęścia.
Aż na chwilę zamarłem i nie wiedziałem od czego zacząć pisanie. Ostatecznie po zanalizowaniu obrazu padło na piosenki Luxtorpedy "Mambałaga" i "44 dni" (i Treny Kochanowskiego). A się śmiałem na miesiąc przed egzaminami, że czas zacząć słuchać polskich piosenek, bo dzięki nim zdam.

Teraz tylko czekać do 5 lipca na wyniki pisemnych. I koniec o maturze. Nikt już nie chce słuchać o maturze.


Jak już wspominałem świetnie się bawię korzystając z wolnego czasu. Porobiłem pełno koncertowych z planów. Jedne wyszły lepiej niż oczekiwałem, inne zwyczajnie odpadły w drodze selekcji. Szczególnie dobrze wspominam koncert w Toruniu, na który miałem jechać około tydzień temu.

Moim towarzyszem był Bartek, który zaraził mnie Gorillazem. Dniem wyjazdu był piątek. Trzynastego. Przecudowny dzień na podróż. Generalnie nie wierzę w przesądy i zabobony,
bo trochę to bzdura, moim zdaniem. Ale cóż, nie da się ukryć, mieliśmy pecha. W Bydgoszczy na godzinę przed wyjściem na pociąg zaczęło padać. Po chwili na ziemię zaczęły lecieć tonami kule gradu i utworzyła się ściana deszczu. Uznałem to za bardzo śmieszny kawał Tego Na Górze. Oczywiście nie zelżało. Wyjście na dwór było niczym wejście w kurtce przeciwdeszczowej pod prysznic, ale uznałem, że to mnie nie powstrzyma. Do pociągu miałem godzinę, a ów koncert był wydarzeniem, na które miałem szczerą ochotę pójść, jak już ktoś zorganizował je w pobliżu,
a nie w okolicach Wrocławia lub Poznania. Był to 'mini stoner-festiwal', czyli po prostu mini festiwal muzyki stoner rockowej 'Diunafest', na którym w ciągu jednego wieczora grały 3 polskie niszowe zespoły.
Ledwo dojechałem do wyjazdu z osiedla, a autobus stanął. Okazało się, że pod wiaduktem znajduje się tak głęboka kałuża, że droga na tym odcinku jest nieprzejezdna. Poszedłem za przykładem innych pasażerów i wybrałem opcję spaceru (szczerze kibicuję facetowi z bukietem róż, mam nadzieję, że mu się udało).
W 40 minut byłem w stanie dotrzeć na dworzec. Przy akompaniamencie Elektrycznych Gitar (tytuły takie jak: "Wyszków tonie", "Co ja robię tu" czy "Co powie ryba") z bananem na twarzy przemierzałem ulice mojego miasta, wytrwale zmierzając do celu i mijając przemoczonych do ostateczności przechodniów, uciekających przed kroplami deszczu lub czekających na przystanku. W końcu dotarłem do celu na 15 minut przed odjazdem pociągu. Wtedy stwierdziliśmy z Bartkiem, że jesteśmy tak mokrzy, że odechciało nam się jechać na koncert. Tak, odechciało nam się, (prawie) wszystko z nami mentalnie w porządku. Poza tym uznaliśmy, że będzie śmieszniej spotkać się jednak tego dnia ze znajomymi i pośmiać się z wszystkich możliwych wydarzeń związanych z tonącym miastem. Wykonaliśmy szybką serię telefonów po znajomych z nawoływaniem o pomoc. Nie mieliśmy jak wrócić do domu, więc odebrała nas moja przyjaciółka, Karo (prowadzi bardzo przyjemnego bloga podróżniczego, poczytajcie sobie). Pojechaliśmy na miejsce spotkania, rozwiesiliśmy ciuchy i przebraliśmy się w ciuchy, które przywiózł nam kumpel. Koniec końców po spotkaniu wylądowaliśmy u niego na męskiej nocce, która przerodziła się w damsko-męską nockę i granie w mafię do 6:00 rano. Zanim znajomy gospodarza przyprowadził swoje koleżanki dorwaliśmy się do klocków LEGO jego młodszego brata. Best. Time. Ever. Ich miny, gdy zobaczyły czterech 18-letnich facetów bawiących się klockami na podłodze - bezcenne. Po całej imprezie wstaliśmy po 10:00 i oczywiście okazało się, że wszyscy pozapominali o swoich planach na sobotę. To była moja najlepsza decyzja
o niepójściu na koncert.


Z innych rzeczy, na które wyczekiwałem okrągły miesiąc można wymienić Raymana Origins, który przeleżał do matur na półce, po czym okazało się, że gra nie chce się włączyć, bo brakuje jakichś sterowników wideo, które rzekomo powinny się zainstalować razem z grą.

Z nieco weselszych rzeczy, dotarła koszulka mojego ulubionego zespołu, Dinosaur Jr. Zamawiałem zza granicy, dlatego czas oczekiwania nie należał do najkrótszych. Oto ona:


Co robią ludzie, którzy cierpią na nadmiar wolnego czasu?

Przesłuchałem wczoraj całą dyskografię The Doors (9 płyt). Po trzeciej stwierdziłem, że skoro byłem w stanie posłuchać tylu płyt z kolei i mi się nie nudzi to urządzę sobie maraton 'Doorsów'. Lekko wysiadać zacząłem dopiero przy dziewiątej z kolei. A propos The Doors. Jako że w końcu mam czas na książki, które nie są lekturami to poczytuję sobie biografię Jima Morrisona zatytułowaną "Nikt nie wyjdzie stąd żywy". Przyjemnie się czyta. Momentami zapominam, że to biografia, bo jest napisana trochę jak książka fabularna. Wróciłem do niej po tym jak kilka dni temu organizm obudził mnie chwilę przed piątą (w wakacje!). W dodatku przyszła moja koszulka. Tyle szukałem tego najprostszego wzoru, mówię Wam. Definitywnie gram w niej najbliższy koncert.


Coś bardziej szalonego? Może to, że zgodziłem się uczyć przyjaciółkę grać na gitarze, mimo że nigdy tego nie robiłem. Co najwyżej uczyłem kiedyś 2 osoby grać jakieś piosenki, ale nijak się to ma do uczenia od zera. Ale jakoś sobie radzę. Jeszcze zdążyłem w międzyczasie zmyć naczynia, nastawić pranie i zrobić szaszłyki na obiad. Z tym ostatnim były pewne problemy, ponieważ przypadkiem totalnie zadymiłem całą chałupę. Nigdy więcej grilla w domu.

W połowie pisania posta wyszedłem ze znajomymi do kina na "Captain America: Civil War". Krótko i bez ewentualnych spojlerów dla czytelników: całkiem fajnie zrobiony film. P.S. Pamiętajcie o istnieniu dwóch scen po napisach. Po seansie odzyskałem swoją książkę
i dostałem książeczkę z tekstami i przekładami na język polski piosenek zespołu The Doors
z 1991r., a także audiobook jednej z książek Pratchetta z seri "Świat Dysku". Dzięki, Hippie.


Reszta wakacyjnych planów? Próby, koncerty, próby, próby, koncerty, próby. Luxtorpeda w Toruniu, Luxtorpeda w Bydgoszczy, mój zespół w Toruniu. Wspominałem kiedyś, że jak coś nagramy to się pochwalę, więc proszę, link do fanpage'a zespołu i wydarzenia na Facebooku.
A potem Hiszpania. Trzeba korzystać z 4-miesięcznych wakacji. W końcu przyda mi się na coś 9 lat nauki hiszpańskiego (cała podstawówka i gimnazjum), tylko wymaga on powtórzenia.
9 lat i 6-letnia przerwa od języka do nadrobienia w miesiąc - oczywiście, nie ma nic prostszego... Znalazłem nawet książeczki z rozmówkami hiszpańskimi. Szkoda tylko, że nie mogę znaleźć do nich płyt.
Jeszcze kiedyś wypadałoby zabrać się za prawko i znaleźć robotę, która wymaga jakichś działań poza staniem w miejscu. Inwentaryzacje - nadchodzę.

Kończąc te wakacyjne bzdety, wracam do pisania. Mam nawet pomysł na kolejny post, tym razem już całkiem konkretny i 'full-professional'.

Znów na pokładzie,
Kapitan



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz